Wydawać by się mogło, że temat infekcji, przez którą ludzie zamieniają się w krwiożercze zombie, zjadające odpornych na wirusa, jest tak wyeksploatowany i co gorsza, na kilometr emanujący kiczem, że stworzenie dobrej gry wykorzystującej ten patent chyba w najprostszy możliwy sposób jest niemożliwe. Studio Turtle Rock zdecydowało się jednak porwać z motyką na słońce i spłodziło długo wyczekiwane Left 4 Dead. Zobaczcie, czy wewnętrznej ekipie Valve Software udało się wyciągnąć z gnijących zwłok jeszcze trochę miodu.

Na wstępie zaznaczyć trzeba, iż wirtualna adaptacja Rodzinki nie jest zupełnie wierna pierwotnemu disneyowskiemu tworowi pod względem storyline’u. Już na samym początku w oczy rzuca się brak Leona, który przecież w filmie odgrywał całkiem istotną rolę i to w zasadzie od niego zaczynała się cała, opowiadana przez twórców Króla Lwa i Myszki Miki historia. Zważywszy jednak na to, jaki charakter mają tak, gra, jak i obraz, to wielkiej różnicy w schemacie scenariusza nie zauważymy. Ot, był sobie nastolatek, bawił się beztrosko wehikułem czasu, pstrykał sobie fotki ze znanymi trupami, aż tu nagle zjawia się Schwarzenegger…to znaczy schwarzcharakter w swoim ukochanym meloniku, no i tytułowi Robinsonowie są jeden pojazd do podróży między epokami w plecy. Na całe szczęście, głęboko w czeluściach ich rezydencji czeka sobie prototyp wehikułu, dzięki czemu głównych bohater może ruszać w pogoń za Prawą Ręką, bo tak właśnie nazywa się wspomniany wcześniej złodziej.

Bierna platformowość

Nie będę się nawet starał kurtuazyjnie udawać, iż stawiałem przed dziełem Disney Interactive jakieś specjalnie wysokie wymagania. Jednak aż takiego zgrzytu, jaki spotkał mnie już na samym początku zabawy (duże słowo!) z RR nie spodziewałem się nawet ze swoim wrodzonym sceptycyzmem. Otóż zaczyna się gra – Albert, po sfotografowaniu się z Faraonem musi czym prędzej brać nogi za pas, bo uruchomił pułapkę, przez co wali się cała piramida. Jak na grę przygodowo-platformową przystało – od razu „rozkracza” się pod nami podłoga i kolejne sale przemierzać należy skacząc po oderwanych od reszty kawałkach kamieni. „I co w tym takiego strasznego?” zapyta zapewne część z Was. Otóż okazuje się, iż twórcy Rodzinki uznali potencjalnych nabywców swojego produktu albo za kompletnych idiotów, albo za jednostki, które nie wiedzą jak wygląda klawiatura, o joysticku nie wspominając. W tej grze nie da się samodzielnie skakać! Na miły Bóg, jakkolwiek głupio to brzmi, to przecież właśnie skakanie ponad licznymi przepaściami pełnymi złowrogich pułapek stanowi esencję platformówek, a tu się okazuje, że Albert sam, bez najmniejszej pomocy ze strony gracza, radzi sobie z przeskakiwaniem całkiem sporych przepaści, kiedy tylko rozpędzony zbliży się do krawędzi. I nie – nie ma możliwości spadnięcia w dół, a przynajmniej mnie się to nie udało. Cóż więc mnie, biednemu recenzentowi, pozostaje napisać, jeśli nie „Phi! Też mi platformowy tytuł!”.

Błagam! Już dość!

Oczywiście okazało się, że po wspaniałym-inaczej odkryciu z piramidy, tuż za rogiem zaczaiła się na mnie kolejna niemiła niespodzianka. By dostać się do wehikułu czasu musimy spełnić przysługę kuzynowi Laszlo. Gdy to zrobimy, ten odsyła nas do kolejnej postaci, która z kolei nakazuje nam udać się do jeszcze jednej, a ta, dla odmiany, informuje nas, byśmy poszli do kolejnego bohatera gry. I w ten sposób, poznajemy całą zwariowaną rodzinkę Alberta. I mogłoby to być całkiem ciekawym przeżyciem, bo nie da się ukryć, że jest to kilka osobliwych charakterów. Ale, za przeproszeniem, przecież człowieka może krew zalać, jak od pół godziny próbuje się dostać do tego cholernego garażu z wehikułem czasu, a tu się okazuje, że Laszlo uciekły glutowate Zumzaty, ciocia Misia nie potrafi uruchomić pociągów a zwariowany dziadek nie może znaleźć swojej sztucznej szczęki. Kiedy trzeci, czy czwarty raz wypełniłem zleconą mi misję i jak zwykle odesłano mnie do kolejnego członka filmowej familii, omal nie wyrzuciłem przez okno tej szarej skrzynki zwanej komputerem i byłem bliski zachowania, jakie na jednym z filmików zamieszczonych w serwisie YouTube zaprezentował Crazy German Gamer. Na całe szczęście – tylko początek RR powoduje nagłe napady konwulsji, wynikające z niepohamowanej frustracji. Potem jest już, chwała Bogu, lepiej. Warto sobie jednak zadać pytanie – czy mogło być gorzej?

O czym tu gadać?

W kwestii gameplayu w zasadzie nie ma się co jakoś nadzwyczajnie rozpisywać i wylewać na wirtualny papier tysięcy znaków. Jest tak dlatego, iż w zasadzie Rodzinka Robinsonów nie wykracza zbytnio ponad to, czego oczekiwałoby się po grze dla tego najmłodszego pokolenia graczy. Ot, dość prosta produkcja, z paroma trudniejszymi elementami, która w zasadzie nie powinna nawet aspirować do miana platformówki. Chciałbym się jednak na chwilę zatrzymać na walce z przeciwnikami, których na drodze Alberta nie braknie, bo właśnie to był element, którym momentami potrafił mi napsuć trochę krwi. Niestety – głównie za sprawą wariującej kamery, która lata jak szalona i beznadziejnego systemu namierzania przeciwników, regularnie przyprawiającego mniej cierpliwych o spory ból głowy. Oczywiście definitywnie zginąć jest cokolwiek trudno, aczkolwiek nie śmiem zaprzeczać, że było parę takich starć, w których musiałem korzystać ze spotykanych w tej grze dość często swoistych „ładowarek”, które nieograniczoną ilość razy odnawiają naszemu młodocianemu bohaterowi życie i baterie, potrzebne do korzystania z broni.

A tych jest kilka rodzajów – skanerem co prawda żadnych obrażeń nie zadamy, ale to właśnie przy jego pomocy dowiemy się, czym najlepiej załatwiać naszych oponentów. Skanować możemy też zwykłe przedmioty mijane po drodze. Odkryjemy w ten sposób z jakich surowców są zbudowane, co może okazać się informacją całkiem przydatną. Dalej w kolejce jest Rozmontownia, która, jak z resztą sama jej nazwa wskazuje, rozkłada różne rzeczy na części pierwsze. Właśnie dzięki niej zdobędziemy wiele potrzebnych przedmiotów i poślemy kilku niewygodnych przeciwników do piachu. Na koniec zostały równie groźne Rękawice Spustoszenia, których nazwa jest tak głupia, że aż woła o pomstę do nieba. Przecież to jest narzędzie w grze dla dzieci, a nie jakiś oznaczony Wielkim Runem Śmierci artefakt wydobyty z mrocznych czeluści kuźni, któregoś z potężnych bogów uniwersum Warhammera!

(Mini)gra

Rękawica spustoszenia rządzi

Trochę ze smutkiem stwierdzam, iż najciekawszym elementem są mini gry, dodane niejako tylko w ramach urozmaicenia. Ale przyznać muszę, że ekipa z Disney Interactive właśnie do tego elementu przyłożyła się najbardziej. Najwięcej frajdy sprawia przemierzanie rozmaitych torów za pomocą tak zwanej ChroniSfery. Miejsca, po których się poruszamy zaprojektowano całkiem ciekawie i mimo faktu, że nie jest to żaden WipeOut to bawi się przy tym bardzo przyjemnie i z chęcią walczy się ciągle o to, by osiągnąć czas lepszy do tego, z jakim udało się przejechać poprzednio. Z ręką na sercu stwierdzam, że to właśnie zabawa z ChroniSferą była dla mnie lepsza, niż jakikolwiek inna chwila spędzona z Rodzinką Robinsonów. Ciekawa również jest Energopiłka, łącząca w sobie zasady hokeja, tenisa i kultowego już Arkanoida. Nie ustrzegła się jednak jednego poważnego błędu – czasami po prostu trudno jest skierować piłkę tam, gdzie się chce, bo leci ona po jakimś dziwnym skosie, zamiast najzwyczajniej w świecie ciąć po prostej, jak się patrzy. Sytuację ratuje troszkę to, iż w Energopiłce zmierzyć się możemy z kilkoma przeciwnikami, prezentującymi całkiem zróżnicowany poziom. Do tego wszystkiego należy dodać, że rywalizacja toczy się na kortach ukształtowanych w wieloraki sposób, dzięki czemu rozgrywka staje się jeszcze ciekawsza! Poza tym, twórcy zadbali o to, by „zbieraczom”, którzy chcą każdą pozycję zaliczyć na 100% nie zabrakło odpowiedniego contentu. Za surowce zdobyte przy pomocy Rozmontowni możemy nawet odkrywać oszustwa, dzięki którym Albert stanie się niemalże nietykalny. Poza tym, rzeczone surowce pozwolą na zbudowanie kilku ciekawych gadżetów, co jest kolejnym urozmaiceniem tego, co najwyżej przeciętnego produktu.

O oprawie słów kilka

Gdzie te światła, kolory?

Audiowizualna otoczka, w jaką Disney Interactive ubrało swoją grę nie budzi większych zastrzeżeń. Co prawda mnie osobiście z początku raziła animacja ruchów głównego bohatera, który wymachuje kończynami co najmniej jakby cierpiał na bardzo zaawansowane ADHD, ale dość szybko doszedłem do wniosku, że to raczej kwestia specyfiki Rodzinki Robinsonów, aniżeli braku wystarczających umiejętności grafików i programistów. Poza tym – ciężko doszukiwać się tu jakichś większych zgrzytów. Nie jest to co prawda klasa światowa i nie trzeba być żadnym specem, by zauważyć, iż najnowszy Unreal Engine to na pewno nie jest. Ale za to z każdego zakamarka aż biją wszystkie kolory w najróżniejszych odcieniach, pełno jest błysków i świateł, a wszystko to jest żywe i intensywne, dzięki czemu bez problemu udaje się zachować klimat charakterystyczny dla produktów ze stajni twórców Myszki Miki.Z dźwiękiem jest odrobinę lepiej. Co prawda muzyka nie wpada jakoś specjalnie w ucho i nie będę nawet udawał, że jakikolwiek utwór poza brzdękaniem z rezydencji Robinsonów udało mi się zapamiętać, ale za to muszę pochwalić voice acting. Wzięły się za niego te same osoby co w przypadku filmu i widać, a raczej słychać, efekty – podkładanie głosów stoi w RR na naprawdę przyzwoitym poziomie.

Bez niespodzianek

Jak wyżej – obyło się bez żadnego zaskoczenia. Rodzinka Robinsonów pozycją wybitną z całą pewnością nie jest i raczej nie przypadnie do gustu większej ilości graczy po, dajmy na to, dwunastym roku życia. Oczywiście jeśli macie już swoje pociechy i zupełny przypadkiem swędzi Was niezbyt imponująca suma rzędu trzydziestu złotych, to możecie mi je dać. A tak na serio – trzy dychy to nie majątek, ale śmiem twierdzić, że znalazłby się niejeden lepszy tytuł, którego otrzymanie w prezencie znacznie bardziej uradowałoby Wasze dzieciaki. Chyba, że są fanami (fankami?) filmowych przygód Alberta Robinsona – wtedy nie ma co się długo zastanawiać.

Bardzo wiele filmów animowanych, którym w ostatnich latach udało się odnieść jako-taki sukces komercyjny, było później przekształcanych na gry wideo, podobnie jak pierwowzory rodem ze srebrnego ekranu, skierowane raczej do młodszej grupy odbiorców. I zwykle właśnie takie tytuły zyskiwały miano słabych półproduktów, żerujących na popularności oryginału. Czy podobnie jest w przypadku recenzowanej właśnie Rodzinki Robinsonów? O tym w dalszej części tekstu.

Plusy

Minusy

[Głosów:0    Średnia:0/5]

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here