Oczywiście nie chodzi mi o omdlewanie po ukończeniu tytułu. Choć znamy nawet przypadki śmiertelne wynikające z wycieńczenia organizmu graniem.

Chodzi bardziej o syndrom kryzysu finiszu. Kryzysu nie tyle fizycznego co psychicznego. O co chodzi? Już tłumaczę.

Gramy w gry dla rozrywki, ale zawsze (lub prawie zawsze) mamy cel. Ukończyć dany tytuł. Czy to pod postacią wygrania wyścigu, turnieju piłkarskiego czy zbudowania imperium i podboju świata. Można by powiedzieć, że gra jest tylko fazą przed Wielkim Finiszem. Oczywiście to zbyt daleko idące uproszczenie, jednak nie ma wątpliwości, że każdy z nas siadając do gry myśli o jej zakończeniu. Jak będzie wyglądać? Jak szybko uda się nam dojść do końca? Czy będzie łatwy, czy trudny? Takich kwestii jest cała masa, a większość z nich zależy od indywidualnych cech samego grającego.

Wiemy, że zakończenie może być zwieńczeniem doskonałego dzieła, a może być irytującym, sztucznym etapem, który tylko zepsuje nam humor. O tym jak ekstremalnie drażniący może być finał historii przekonałem się osobiście grając w NWN2. Pisałem zresztą o tym na łamach Valhalli.

Ostatnio jednak zauważyłem u siebie ciekawy syndrom – zmęczenie oczekiwaniem na wielki finał. Nie wiem czy wynika to z braku czasu czy przychodzącego na starość braku cierpliwości. Jednak samo doznanie jest wyjątkowo irytujące. Kiedy już wydaje mi się, że fabuła zmierza do wielkiego finału zaczynam go niecierpliwie wyglądać. Co gorsza, kiedy ten nie nadchodzi zbyt szybko, irytuję się i zniechęcam do gry. Może nie w stopniu ostatecznym, jednak na tyle, żeby następnego wieczoru uruchomić zupełnie inny tytuł. Tak właśnie miałem w przypadku NWN2. Finisz fabularnie powinien już nadejść, a ja choć czułem, że jestem tuż tuż, cały czas jednak grałem nie mogąc go osiągnąć. W tym przypadku była to mieszanka wybuchowa, bo sama walka finałowa okazała się drogą przez mękę co ostatecznie zaowocowało tym, że przyjemności z ukończenia Neverwintera nie miałem żadnej. A szkoda, bo była to pozycja całkiem przyzwoita.

Co ciekawe, opisywany syndrom nie odnosi się wyłącznie do gier długich. Mam go również w przypadku tytułów, których przejście zajmuje kilka czy kilkanaście godzin. Kiedy podskórnie wyczuwam zbliżający się koniec uruchamia się zniecierpliwienie. Sporą rolę odgrywa tu ograniczona ilość wolnego czasu. W ten sposób ukończenie nawet stosunkowo krótkiej gry zajmuje nieproporcjonalnie dużo czasu, a sam finisz może się rozwlec na tydzień. I nie pomaga tutaj wmawianie sobie, że „dziś już na pewno ją skończę”. Kiedy oczy się zamykają ze zmęczenia, dziecko płacze, a biurko zarzucone jest sprawami do załatwienia z pracy wszelkie tego typu deklaracje kończą się niczym. A irytacja pozostaje…

Zmęczenie, starość, czy tracę zapał do gry?! A może faktycznie końcówki są najbardziej wyczerpujące emocjonalnie? Nawet w grach…

[Głosów:0    Średnia:0/5]

3 KOMENTARZE

  1. Ja mam wręcz przeciwnie. Grając w miodną grę, sama rozgrywka mnie tak wciąga, że chciałbym, żeby gra się nie kończyła. Mam wręcz fobię kończenia gier. I kiedy podświadomie widzę, że gra się kończy coś we mnie krzyczy „jeszcze nie. . . jeszcze troche”. Zaczynam wtedy łazić po różnych zakątkach, szukać pominiętych misji pobocznych. Czasami nawet zaczynam sobie dawkować te ostatnie fragmenty, by starczyło mi radochy na dłużej :)Oczywiście są tytuły np. Cywilizacja gdzie za każdym razem rozgrywka jest inna i stawia nieco inne wyzwania i tego typy gry kończę ze świadomością, że następnym razem zacznę coś podobnego, ale na swój sposób nowego.

  2. Chyba o finiszu maratońskim mówisz 😀 Bo jak się biega na krótsze dystanse to finisz jest najlepszą częscią biegu gdyż już blisko do konca. Z grami tak samo im bliżej do końca tym satysfakcja i zadowolenie rośnie.

  3. Wszystko zależy od gry, fabuły i klimatu. Kiepska gra – czekasz na finał, byle już tylko zaliczyć ten tytuł i z głowy (bo przecież harkorowcy się nie poddają ;)), Jeżeli gra się podoba, wciąga, to można grać praktycznie całymi godzinami opóźniając nadejście nieuniknionego zakończenia. Aktualnie gram w Bad Company i powiem szczerze, że większość gry po prostu łażę gdzieś po lasach szukając skrzyń ze złotem, jeżdżę sobie rozmaitymi pojazdami, oglądam przepiękne otoczenie, po prostu rozsmakowuję się w grze nic konkretnego w zasadzie nie robiąc. Tak właśnie etap na którego skończenie potrzeba max pół godziny, u mnie przebiega gdzieś z dwie, ale o to przecież chodzi. Trzeba wyciągnąć tyle frajdy z danego tytułu ile tylko się da, a należy pamiętać, że Bad Company to w gruncie rzeczy zwykła strzelanka, tyle że z dość duża dawką humoru. Także wszystko zależy od konkretnego tytułu. Jeżeli ze zniecierpliwieniem wypatrujesz zakończenia, znaczy że gra jest po prostu kiepska i tyle.

Skomentuj Anonim Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here