Na pierwszy rzut oka – idealny kandydat do wideogejmowego uzależnienia. Gram od roku 1983, kiedy to miałem pięć lat i tato z pracy pożyczył ZX Spectrum. Przeszedłem wszystkie poziomy wtajemniczenia, poprzez pecetowe CGA, VGA, pierwsze karty dźwiękowe i akceleratory graficzne, a ostatnio padł ostatni bastion – kupiłem sobie konsolę.

W tak zwanej branży pracuję od jakichś dziesięciu lat, prenumeruję polskie i zachodnie gazety o grach, nastawiam ucha na najnowsze nowinki z branży, piszę, czytam, doradzam, wymyślam i oczywiście… gram. Słowem – żyję grami, oddycham grami, czuję grami i czasem zastanawiam się, czy te gry całkiem nie zawróciły mi w głowie – czy to nie jest tak, że gdyby teraz okazało się, że w wyniku ogólnoświatowego ataku pociskami EMP, zniknęły wszystkie komputery, czy umiałbym sobie w ogóle znaleźć miejsce na ziemi.

I gram, gram, gram. Nie tylko zawodowo (choć jest to pewnie 70% mojego czasu poświęcanego grom), ale także rekreacyjnie. Ostatecznie nie mógłbym się z czystym sercem nazywać piewcą gier komputerowych, gdybym sam nie podchodził do nich z pasją, a tylko z zawodowym zacięciem. Uwielbiam grać i całe szczęście, że bliskim mogę się tłumaczyć, że to w celach zawodowych, bo inaczej nieraz prześwięcili by mnie na cztery strony świata.

Więcej – od czasu, gdy pojawił się Internet (a dzięki znajomościom na uczelni, mój kuzyn zaprosił mnie do oglądania netu już na długo, kiedy ktokolwiek marzył o internecie w domu), też jestem od niego w pewien sposób uzależniony. Praktycznie cała moja kariera zawodowa zależy od przesyłu impulsów jakimśtam podoceanicznym kablem. Słowem – gdyby bijący na alarm pseudonaukowcy mieli rację, w przypadku odcięcia od życiodajnego netu i gier komputerowych, powinienem dawno leżeć pod kroplówką i rzęzić.

A tymczasem nadeszły święta wielkanocne i co? Okazuje się, że potrafię żyć bez gier, bez Internetu, wow – nawet bez Valhalli, która dawno temu mnie zdefiniowała i określiła. Do rodziny mam teraz daleką drogę, więc przez dłuższy czas nie ma mnie w domu i co się okazuje? Że potrafię się doskonale obejść bez wejścia na portale internetowe (w celu uzupełnienia ważnych wiadomości), bez grania (chociaż po powrocie będę miał ogromne zaległości) i bez komputera/konsoli w ogóle. I chociaż w dzisiejszych czasach to już nie jest żaden problem i gdybym chciał, mógłbym całe święta przegrać (wygrać) choćby w Championship Managera, nie musiałem.

Siedziałem przy stole, święciłem jajka, byłem w kościele, rzucałem się śnieżkami, oglądałem telewizję (głównie Milionerów), rozmawiałem z dawno nie widzianą rodziną, a przez resztę czasu nudziłem się niemiłosiernie. Ale ani przez chwilę nie ciągnęło mnie do komputera. I bynajmniej nie oblewał mnie zimny pot, ani nie wyskoczyły mi krosty na czole. Nie grałem, nie internetowałem i żyłem w zdrowiu. A teraz wracam do standardowego żywota i też jestem zadowolony :).

[Głosów:0    Średnia:0/5]

9 KOMENTARZE

  1. Pozostaje sie cieszyc ze swieta trwaja tylko 2 dni inaczej wszelkie powyzsze objawy („nie ciągnęło mnie do komputeranie, nieoblewał mnie zimny pot, ani nie wyskoczyły mi krosty na czole”) napewno by wystapily. Skad wiem? Tez gram!

  2. Że potrafię się doskonale obejść bez wejścia na portale internetowe

    Bo i nie ma po co, i tak nic sie tam przez święta nie dzieje ;], co zawsze doprowadza mnie do szewskiej pasji (szewskiej nudy?).

  3. Kurczę, poprawiłem Jola na Jarka, ale widać nie do końca zadziałało :(Przepraszam obu zainteresowanych 🙂 i spróbuję jeszcze raz.

  4. malacar —> wbrew pozorom nie popełniłeś pomyłki – w święta nadrabiałem growe zaległości dokładnie tak jak napisałeś 😀

Skomentuj Anonim Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here