Gdybym napisał, że Far Cry 2 miał być jednym z największych hitów tego roku, którego grafika, muzyka…to sięgnęlibyście zapewne po wirtualną broń i strzelili sobie albo mnie w głowę. Zacznijmy więc inaczej. Nie lubię kiedy końcowa wersja gry, nabywana za ciężkie pieniądze w sklepie, ma wciąż te same błędy, które widziałem w niej jakieś sześć miesięcy wcześniej. Tak jest w przypadku nowej propozycji Ubisoftu.

Kiedy w Europie rozpoczął się ów koszmarny konflikt z hitlerowskimi Niemcami ani przez chwilę nie miałem wątpliwość, że wcześniej czy później dotknie on także mojej ojczyzny – Stanów Zjednoczonych. W tym czasie byłem już członkiem Akademii Morskiej, która miała przygotować mnie do roli oficera na jednym z okrętów podwodnych.Pamiętam jak bardzo byłem podekscytowany, kiedy do domu przyszło wezwanie do floty podpisane przez samego admirała Krisa Pielesiek. Ostatnie zdanie tego listu wciąż mam w pamięci i traktuję je jako dewizę – „Synu bądź dzielny i nieustępliwy niczym wiking. Ku chwale Ojczyzny!”.

Rozdział 1 – Akademia

Niestety, przykro to pisać, ale Akademia niewiele mi dała. Właściwie można powiedzieć, że była ona zupełną pomyłką. Przez cały okres nauki czułem się pozostawiony samemu sobie. Otrzymywałem tylko polecenie do wykonania i skąpe wskazówki jak je zrealizować. Osamotniony, całymi godzinami mozolnie przedzierałem się przez zawiłości działania podstawowych urządzeń na okręcie. Czy na tym ma polegać nauka?! Ćwiczenia ograniczyły się wyłącznie do sterowania jednostką, treningu artyleryjskiego i przeciwlotniczego. Brałem też udział w ćwiczeniach torpedowych, choć i w tym wypadku usłyszałem tylko „spróbuj zatopić krążownik”. Podczas całego procesu szkolenia nikt nie zapoznał mnie ze sposobami zarządzania załogą, radzeniem sobie w sytuacjach kryzysowych (ani jednego zanurzenia alarmowego!) czy choćby z podstawami taktyki walki morskiej tak specyficznym narzędziem wojny, jakim jest okręt podwodny. Niestety, nigdzie nie mogłem również znaleźć danych dotyczących poszczególnych typów torped czy dział. Nawet wiadomości na temat naszych łodzi podwodnych musiałem szukać poza marynarką, w prywatnych zapiskach kolegów ze starszych roczników. Zbiór tych informacji zwany był nieco dziwacznie – wikipedią.

John (mój kuzyn) mówił, że jego wujek, który kiedyś służył w niemieckiej flocie podwodnej (o kryptonimie SH3) również narzekał na szkolenie w akademii. Może to norma? Dziwne…Ja w każdym razie dziękowałem Bogu, że zaczytywałem się w dzieciństwie informacjami o łodziach podwodnych, a także dość sporo usłyszałem od Johna. Gdyby nie to, pełne opanowanie okrętu zajęłoby mi znacznie więcej czasu, a może zniechęcony wystąpiłbym z marynarki?

Rozdział 2 – USS Pike i nienajlepsze początki

Kiedy ukończyłem wreszcie akademię postanowiłem rozpocząć moją karierę jako kapitan łodzi podwodnej. Kuszono mnie wzięciem udziału w tzw. Misjach Historycznych (wspominano coś m.in. o zamieszaniu na M. Koralowym czy bitwie w okolicach Midway), ale odmówiłem. Nie dałem się także skusić wycieczce na pojedynczy patrol, choć bez wątpienia dałoby mi to pewien obraz realiów wojennych na okręcie podwodnym. Jako, że zawsze byłem (zbyt?) ambitny od razu podjąłem decyzję o objęciu dowodzenia jedną z jednostek naszej floty. Był grudzień 1941 r., a ja byłem pełen entuzjazmu. Jako bazę (o ironio losu!) wybrałem Pearl Harbor i przejąłem dowodzenie nad USS Pike. To niewielka jednostka – okręt klasy Porpoise. Proponowano mi jeszcze typy Tambor i Gar. Niestety w momencie dokonywania wyboru nikt nie był w stanie udzielić mi informacji, czym różnią się wymienione wyżej okręty. Dokonywałem, więc wyboru w ciemno. Jak dowiedziałem się już nieco później, w czasie kariery można także zostać dowódcą jednostek typu Gato czy Salmon. Strefą działań naszej marynarki był oczywiście Pacyfik.

Przed wami znany, francuski pływak – BulBul Tonę

Nasza flotylla otrzymała kryptonim Silent Hunter 4. Niestety była to formacja wciąż w budowie toteż na każdym kroku napotykaliśmy różne przeciwności losu i niedociągnięcia. Pamiętam, że zarówno ja sam jak i moja załoga byliśmy zaskoczeni, że w ogóle zdecydowano się wprowadzić do służby jednostkę w tak wczesnej wersji organizacyjnej. Od starszych kolegów usłyszałem, że stan, który zastałem wstępując w szeregi dowódców nie był już najgorszym, wcześniej było ponoć katastrofalnie. Mimo to wersja 1.2 (jak określano skrótowo stopień organizacji flotylli) okazała się ciężkostrawna. I choć moja załoga była świetnie działającym zespołem czara goryczy przelała się już podczas pierwszego patrolu. Naszym zadaniem było wysadzenie agenta na wyspie Kiusiu w okolicach Tsurusaki. Wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni, bo po informacjach uzyskanych od Johna obawiałem się, że podobnie jak w niemieckiej flocie patrole będę monotonne. Nic z tych rzeczy. Marynarka Stanów Zjednoczonych dba o swoich kapitanów przydzielając im różnorakie misje. A to gdzieś trzeba wysadzić agenta, innym razem dokonać rekonesansu (połączonego ze sporządzeniem dokumentacji fotograficznej), czy najzwyczajniej w świecie przechwycić wrogie jednostki. Co istotne, misje są wielostopniowe, tzn. po wykonaniu zadania kiedy zgłosimy ten fakt dowództwu otrzymujemy nowe wytyczne. Tak też było i tym razem. Po szczęśliwym wysadzeniu naszego agenta na brzegu Nipponu otrzymaliśmy rozkaz marszu na Morze Wschodniochińskie i zniszczeniu tam jak największej ilości statków handlowych. Dobrze działający wywiad, zwiad lotniczy, a może raporty kolegów z floty podwodnej owocowały całą masą raportów informujących nas o pozycjach jednostek przeciwnika. Niedługo później otrzymaliśmy sygnał o płynącym w naszym kierunku konwoju. Wyznaczyłem kurs, aby zająć korzystną pozycję do ataku tuż po zmroku. Osiągnąwszy cel pozostało nam tylko pozostawać w nasłuchu. Udałem się na stanowisko hydrofonu i oniemiałem. NIE DZIAŁAŁ! Nie było mowy o ręcznym ustaleniu kierunku namiaru. Byłem na dobrej pozycji, czekając na swoją ofiarę i byłem całkowicie pozbawiony nasłuchu!! Wprost nie mogłem w to uwierzyć, że dowództwo dopuściło się tak karygodnego zaniedbania. Wysłano mnie na patrol bojowy pozbawiając jednego z dwóch podstawowych narzędzi wykrywania wroga. Tego ważniejszego! Skazany tylko na peryskop przystąpiłem do ataku. Szczęśliwie, konwój szedł wprost na mnie, dzięki czemu nie musiałem zmieniać pozycji. Byłem nieco zaskoczony gapiostwem eskorty, która nic nie wykrywając przeszła nam niemalże nad głową, ale tym gorzej dla niej. W czasie ataku korzystałem z automatycznego systemu namierzania. Niestety przed wyruszeniem na misję musiałem wybrać czy będę korzystał z automatu czy namierzał ręcznie. Brakowało mi opcji pośredniej – namiaru ręcznego z ewentualną asystą oficera uzbrojenia (system taki funkcjonował ponoć we flocie niemieckiej SH3). Efekt ataku był zadowalający. Trzy statki poszły na dno, a chaos, który nastąpił później pozwolił mi spokojnie wycofać się w ciemną noc. Choć sukces patrolu był oczywisty – czego dowodem były liczne odznaczenia, które otrzymałem ja jak i moja załoga, byłem rozgoryczony. Oddano mi pod dowództwo niesprawny okręt z całą masą braków i niedociągnięć. I nawet piękne widoki (podwodna roślinność czy ludzie przechadzający się po pokładach statków), które miałem okazję oglądać podczas patrolu tego nie rekompensowały. Podłamany nie przyjąłem kolejnej misji (atak na konwoje japońskie w okolicach Wysp Marshalla) i zdecydowałem się wycofać z czynnej służby. Przynajmniej do czasu wprowadzenia koniecznych ulepszeń. Tydzień później Dowództwo uroczyście ogłosiło wdrożenie stopnia organizacji flotylli w wersji 1.3. Wróciłem do życia…

Rozdział 3 – USS Tresher – światełko nadziei

Zaatakować swoich?

Okres mojej przerwy w służbie wykorzystałem na zapoznanie się z podstawową dokumentacją dotyczącą klas okrętów podwodnych i uzbrojenia (przede wszystkim torped). Pomocna okazała się znów tajemnicza wikipedia, bo na marynarkę jak już wspomniałem nie miałem, co liczyć. Bijąc się z myślami, pełen obaw, ale i nadziei postanowiłem wreszcie wrócić do służby jednak na nowym okręcie. Wybór padł na klasę Tambor, większą i lepiej uzbrojoną od Porpoise. USS Tresher wraz z załogą był gotowy do służby. Pierwsza misja podobnie jak w przypadku USS Pike polegała na dostarczeniu agenta. Tym razem na Honsiu. Przed moją załogą rysował się więc długi patrol. Szczęśliwie przemierzanie tak olbrzymich dystansów owocuje zazwyczaj utratą poczucia czasu, a co za tym idzie, wrażeniem jego przyspieszenia. W niektórych momentach czułem się jakby czas pędził 6 tyś razy szybciej niż zwykle!! O podobnym odczuciu opowiadał John, jednak na Atlantyku wrażenie to było ponoć mniejsze.

Lieutenant Commander Kotarba robi, co potrafi najlepiej

Jako, że tak długi marsz wymagał sporych zasobów paliwa postanowiłem po drodze zahaczyć o Midway w celu uzupełnienia zapasów. Oferowano nam też uzupełnienie torped, ale mieliśmy komplet, więc nie było takiej potrzeby. Jeśli chodzi o sam problem paliwa w czasie patroli niezwykle brakowało mi kontaktu z moim oficerem nawigacyjnym, który mógłby wyliczyć zasięg okrętu na obecnym zapasie paliwa przy wskazanej prędkości. Tego typu informacja wydaje się kluczową w tak długich marszach. Niestety Dowództwo znów o tym nie pomyślało, nawet po wprowadzeniu ulepszeń we flocie. Szkoda, tym bardziej, że we flocie niemieckiej była to typowa procedura.

Marsz w kierunku Japonii przebiegał bez zakłóceń, choć wciąż musieliśmy się chować pod wodę unikając kontaktu z japońskimi samolotami. Na szczęście nasz radar lotniczy doskonale je wykrywał. Byłem zaskoczony jego skutecznością i zasięgiem. Czyżby naszym naukowcom udało się zbudować tak efektywnie działające urządzenie? Wydawało się to wręcz nieprawdopodobne. Wiedziony obawą o sprzęt i przykrym wspomnieniem z USS Pike sprawdziłem hydrofon. Tym razem działał bez zarzutów. W totalne zdziwienie wprawiła mnie dopiero informacja mojego dźwiękowca, który zameldował mi kontakt, kiedy szliśmy całą naprzód po powierzchni równego jak stół Pacyfiku. Czyżby nasz hydrofon posiadał niespotykane dotychczas zdolności wykrywania również na powierzchni?! Byłem pełen podziwu dla sekcji badawczej Marynarki Wojennej. Co jeszcze zobaczymy podczas tego patrolu? Startujące do samolotów z wody torpedy? O czym jeszcze nie poinformowało nas Dowództwo?

Rozdział 4 – USS Tresher – Polowanie

I dlatego zdobywa medale

Moment wysadzenia agenta na Honsiu był równocześnie chwilą rozpoczęcia polowania na japońskie statki. Szybko usunęliśmy uszkodzenia okrętu, których doznał on wskutek ostrzału przez baterie nabrzeżne. Na szczęście załoga podobnie jak na USS Pike stanowiła dokonały zespół. Działając w systemie wachtowym właściwie nie wymagała mojego nadzoru. Wachty zmieniały się automatycznie dbając o to, aby marynarze byli wypoczęci i gotowi do służby. Każdy z nich stanowił pewnego rodzaju indywidualność charakteryzując się całą gamą umiejętności – mechanicznych, elektrycznych, dowódczych, w dziedzinie uzbrojenia czy obserwacji. Zależnie od predyspozycji każdy z nich służył na odpowiednim stanowisku zdobywając doświadczenie (nagradzane ostatecznie przeze mnie awansem) jak i specjalizację. W efekcie miałem na okręcie doskonale działający zespół fachowców pełen motorzystów, artylerzystów, obserwatorów czy torpedystów. Z każdym patrolem ich umiejętności rosły a ja mogłem się tylko cieszyć ze wzrostu efektywności mojej dzielnej załogi.

Swoją skuteczność udowodnili już w czasie pierwszego patrolu na pokładzie USS Tresher. Od dwóch dni wyczekiwaliśmy na wodach japońskich na potencjalną ofiarę, kiedy tuż po świcie hydrofon wykrył szybko idące statki handlowe. Wiadomość ta postawiła na nogi całą załogę. Było to o tyle nietypowe, że handlowce zazwyczaj poruszają się ze średnią lub wolną prędkością. Szybki marsz mógł oznaczać tylko jedno – wartościowy ładunek, a dla nas łakomy kąsek. 10 minut później w oku mojego peryskopu pojawił się widok, który śni się nie jednemu kapitanowi. W blasku wschodzącego słońca, w kierunku NWN maszerowały dwa potężne transportowce rozcinając wodę z prędkością 16 węzłów. Wiedziałem, że przy takiej prędkości nie będę miał wiele czasu na działanie. Szybko otwarłem książkę identyfikacyjną i znalazłem rysujące się na horyzoncie sylwetki. Pierwszy idący transportowiec był mniejszy. Wybrałem, więc jako cel ten drugi. Dzwonki alarmu bojowego właśnie stawiały na nogi całą załogę. A ja już zdobywałem dane konieczne do ataku. Kiedy obie jednostki zrównały się ze mną przepuściłem przed dziobem pierwszą i odpaliłem 2 torpedy w drugą w namiarze 355. Chwilę potem wysłałem też „węgorze” za tą mniejszą, choć wiedziałem, że zaalarmowana wybuchem na pokładzie swojego partnera może wykonać unik. Nie myliłem się. Pół minuty później, kiedy dwie potężne eksplozje wyrzuciły fontanny wody u boku burty większego transportowca idący jako pierwszy wykonał błyskawicznie zwrot na lewą burtę unikając moich torped. Nie miałem czasu, żeby się tym martwić. Większy z transportowców płonął, a w jego burcie ziały dwie potężne dziury, wewnątrz których było widać mozaikę poszarpanej stali. Statek prawie się zatrzymał i z każdą sekundą zwiększał się jego przechył na prawą burtę. Błyskawicznie nakazałem wynurzenie i obsadzenie działa pokładowego. Seria kilku celnych strzałów z pocisków przeciwpancernych dokończyła sprawę. Nie czas było na wiwaty. Drugi ze statków szybko oddalał się od nas licząc, że uda mu się z tej przygody wyjść cało. Nakazałem ponad całą naprzód i wykonałem zwrot, aby wyrównać swój kurs do uciekającego. Dzieliło nas już jakieś 3-3.5 tyś metrów jednak nasz okręt płynął szybciej niż uciekinier. Artylerzyści zachęceni wcześniejszym sukcesem ochoczo zabrali się do roboty. Miarowe wystrzały działa pokładowego i coraz częstsze eksplozje na pokładzie japończyka wróżyły nadchodzącą klęskę mojej ofiary. Kilka eksplozji później jej prędkość wyraźnie spadła. Artylerzyści już doskonale się wstrzelili i teraz każdy pocisk trafiał w cel siejąc na nim totalne zniszczenie. Rozkazałem zmianę amunicji na zapalająco-burzącą. I to był koniec. Kilka strzałów później jeden z nich musiał trafić w kotłownię, co zaowocowało potężną eksplozją, która po prostu rozerwała pokaźnych rozmiarów jednostkę. Załoga jeszcze długo po zniknięciu wraku pod powierzchnią wody fetowała swoje niezwykłe zwycięstwo, a ja mogłem być tylko dumny, że nią dowodzę.

Rozdział 5 – Spełnione nadzieje?

Patrol nr 1 na USS Tresher zakończył się niezwykle owocnie. W sumie udało się nam zatopić ok. 56 tyś ton! Zostało to oczywiście docenione przez dowództwo całą masą medali, awansów i znacznym wzrostem naszego prestiżu. Kolejne patrole były mniej lub równie owocnie, zależnie od zadań, które nam przydzielano. Czasem Dowództwu zdarzały się wpadki i otrzymywaliśmy identyczne zadanie jak to właśnie ukończone. Wpływało to niekorzystnie na morale moje i załogi, choć i tak każdy patrol wyglądał inaczej i koniec końców nie brakowało emocji.

Jego załoga też awansuje

Jeśli miałbym ocenić moją karierę z perspektywy minionego roku to muszę powiedzieć, że tylko w części spełniła ona moje oczekiwania. Flotylla Silent Hunter 4 została wprowadzona do służby zbyt wcześnie, czego efektem jest cała masa niedociągnięć (czasem o znaczeniu kluczowym), które muszą być usuwane przez kolejne zmiany organizacji flotylli (wspomniana wersja 1.3). Niestety owe zmiany wymagają czasu i sporego nakładu pracy. Co gorsza nawet kolejne ulepszenia nie usuwają wszystkich problemów co sprawia czasem, że służba na okrętach podwodnych staje się po prostu nieznośna. Na szczęście od wersji 1.3 flotylla działa już w miarę sprawnie, a irytacja dowódców znacznie się obniżyła. Nie ulega wątpliwości, że zostało jeszcze sporo rzeczy do naprawienia. Czy Dowództwu starczy cierpliwości, żeby je wprowadzić? Mam nadzieję, że tak w przeciwnym wypadku nie potrafiłbym zrozumieć sensu wprowadzenia do służby flotylli Silent Hunter 4. Boli też brak wykorzystanie pewnych dobrych rozwiązań z floty niemieckiej (SH3) i kopiowanie marnych (żenujący poziom akademii).Cieszy natomiast bez wątpienia podejście Dowództwa do misji i ich zróżnicowanie. Na pewno nie można narzekać na nudę podczas patrolu. Pocieszeniem są też piękne widoki, które oferuje nam Pacyfik.

Czy zrezygnowałbym ze służby w marynarce – absolutnie nie, bo po prostu kocham tą robotę. Nie ulega jednak wątpliwości, że nie wszyscy są tak oddani swojej służbie jak ja i mogą nie mieć tyle cierpliwości dla niedoskonałości naszej marynarki. Pozostaje wierzyć w lepsze jutro i aktywne działanie Dowództwa i kapitanów na rzecz poprawy obecnej sytuacji. Mam nadzieję drogi czytelniku, że powyższy opis pozwolił Ci zapoznać się z realiami panującymi w naszej marynarce, a może nawet skłoni Cię do wstąpienia w jej szeregi? Jeśli tak – do rychłego zobaczenia gdzieś na wodach Pacyfiku!

Nazywam się Bart Kotarba i w stopniu Lieutenant Commander służę w Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych we flotylli o kryptonimie Silent Hunter 4. Mimo mego młodego wieku (28 lat), jako, że mija właśnie rok odkąd objąłem dowództwo nad okrętem podwodnym, postanowiłem spisać moje wspomnienia. Wszak w czasie wojny (a mamy właśnie początek roku 1943) nikt nie może być pewny jutra…

Plusy

Minusy

[Głosów:1    Średnia:2/5]

5 KOMENTARZE

  1. Pomimo ,iż moja przygoda z marynarką wojenną to dość odległe czasy bo rozgrywała się około roku 1986, (na dowód czego przedstawiam historię mojej służby – http://www.worldofspectrum. org/infoseekid. cgi?id=0004502),z wielką przyjemnością przeczytałem powyższe wspomnienia. Być może, pomimo mojego emerytalnego już wieku, pozwolą mi się jednak zaciągnąć? Chodzik, czy wózek inwalidzki chyba mieści się do okrętu podwodnego klasy Tambor?

  2. digital —> przywołałeś stare wspomnienia. Silent Service gralem jeszcze na C-64. Boże ile ja godzin nad tym spędziłem :)[url= http://www.mobygames. com/game/c64/silent-service/screenshots]Kilka screenów z C-64[/url] [grafa powala:)]

Skomentuj Przemek Piprek Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here