Na tę grę czekało wielu z nas. Wielu dużo sobie po niej obiecywało. Wielu się nie zawiedzie. A może jednak? Aby się przekonać, zapraszamy do zapoznania się z recenzją.

Zarówno Cywilizacja Sida Meiera jak i Twierdza autorstwa Firefly Studios są grami, do których mnie osobiście zachęcać nie trzeba. Kiedy więc podano do publicznej wiadomości, że twórcy obydwu tych gier pracują nad wspólnym projektem, który miał być strategią czasu rzeczywistego osadzoną w realiach starożytnego Rzymu wydawało się, że ich dzieło jest skazane na sukces. Przyznam, że sam napaliłem się na tę grę jak ząbkujący szczeniak. No bo kto, jeśli nie Meier? Co, jeśli nie Firefly? Zapraszam do lektury tekstu, który pokazuje różnicę między niebem a ziemią.

A groovy kind of love

Po bezproblemowej instalacji i spolonizowaniu gry przy pomocy specjalnie do tego celu dołączanego dysku, postanowiłem uruchomić grę. Moim oczom ukazało się ciekawie zrealizowane intro, które tylko podkręciło nastrój oczekiwania. W mgnieniu oka wybrałem z menu kampanię i zanurzyłem się w świat CivCity: Rome.

Trzeba dbać o powszechną szczęśliwość, ale nie będzie to za bardzo przyjemne

Już po kilkunastu minutach doświadczyłem nieprzyjemnego uczucia, że zostałem zrobiony w balona przez chwyty marketingowe. Oto bowiem miałem przed sobą rzymską edycję Twierdzy, do której nieco na siłę wepchnięto znane z Civki badania naukowe i cuda cywilizacji. Reszta była niemal wierną kopią tego, co tak dobrze znałem z gry o zarządzaniu zamkiem. Jedyną różnicą w przypadku CivCity było to, że rządziłem swobodnie położoną osadą, a nie wielkim molochem ogrodzonym od zewnętrznego świata murem grubym jak okulary niejednego naukowca. Marna to jednak pociecha.

Marzenia o jakiejś rewolucji prysnęły, ale to nie znaczy przecież, że nie miałem się dobrze bawić. Kto jak kto, ale ja przy Twierdzy spędziłem tyle czasu, że odświeżenie starej znajomości powinno mi sprawić tylko przyjemność. Kolejne dwadzieścia minut pokazało jednak, że w przeciwieństwie do pierwowzoru z CivCity: Rome wieje nudą. Niestety jabłko spadło zadziwiająco daleko od obu jabłonek. Ale zacznijmy tak jak trzeba – od początku.

Do łezki dwie łezki, aż będę niebieski

Gra rozpoczyna się niemal za każdym razem od jednego schematu. Należy postawić forum, stanowiące swego rodzaju centrum miasta, wokół którego później będą zbierać się bezdomni; domy dla obywateli; spichlerz na wyprodukowaną żywność i magazyn na towary. Potem kolejno będziesz musiał budować obiekty, które pozwolą twoim obywatelom awansować w hierarchii (no bo co to za mieszkaniec dużego domu, który nie ma dostępu do lnianej odzieży). Im wyżej w niej znajdzie się Rzymianin, tym większe podatki zasilą twój skarbiec, nie opłaca się więc na tym elemencie gry oszczędzać.

(…) w mieście musi wszystko chodzić jak w zegarku

Budynków, które będziesz mógł postawić jest całkiem sporo – począwszy od tych absolutnie niezbędnych, na kompletnie nikomu do szczęścia niepotrzebnych cudach cywilizacji skończywszy. I tu zaczyna się pierwszy problem gry. W pewnym momencie na planszy zaczyna się robić bardzo tłoczno. Kolejne misje wymuszają burzenie budynków tylko po to, żeby postawić inne. Ten sposób administrowania nie bardzo przypadł mi do gustu.

Zaczyna wiać nudą

Surowcem w CivCity jest pieniądz. Twórcy gry wyszli z słusznego założenia, że wszystko można kupić i nie opłaca się zawracać sobie głowy głupotami. Żeby jednak nie było za łatwo, wprowadzili oni do gry tak zwany wskaźnik rozwoju cywilizacji i wskaźnik szczęśliwości mieszkańców osady. Ten pierwszy z reguły rośnie. Drugi natomiast jest już bardziej skomplikowanym ustrojstwem, którego sposób obliczania pozostawia niestety wiele do życzenia. Niezależnie jednak od wykonania idea tego typu mierników jest słuszna – w mieście wszystko musi chodzić jak w zegarku, inaczej mieszkańcy przestaną być zadowoleni i cały plan budowy imperium runie jak domek z kart.

[Głosów:0    Średnia:0/5]

2 KOMENTARZE

  1. Całkowicie zgadzam się z recenzentem. Miałem okazję trochę pobawić się w obydwa tytuły: „CivCity: Rome” (czyżby to zapowiedź 100 kolejnych gier różniących się tylko nazwą miasta?) i „Glory of Roman Empire”. Jakoś pojawiły się prawie równocześnie, więc porównywać było jakoś łatwiej. Obydwie graficznie ładne, tutoriale też zrobione porządnie, ale. . . brak im, jak to było? „miodności”. Niby ludziki chodzą, budują, kupują, ale obydwie gry po prostu mnie znudziły i to szybko. Ciągle ten sam schemat, w przypadku problemów wystarczyło pobudować trochę „uprzyjemniaczy” i wszyscy byli szczęśliwi itd. Ogólnie – przerost formy nad treścią. Porównując ją z np. „Settlersami”, ci ostatni biją na głowę oydwa tytuły jednocześnie i każdy z osobna.

Skomentuj Anonim Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here