Jeżeli zdecydujemy się na zakup recenzowanej gry, to poświęcimy zaledwie kilka godzin na zabawę, po których jedyne co możemy zrobić, to głośno zaszlochać nad opakowaniem i niemałą kwotą zostawioną w sklepie. Iron Man 2 jest typowym średniakiem na licencji, który naprawia część błędów poprzednika, jednocześnie przynosząc inne problemy. Zacznijmy jednak od początku.

Niegranizacja

Przede wszystkim gra nie jest odzwierciedleniem tego, czego mamy okazję doświadczyć w kinach. Tym samym, zaczynając od niej, nie narażamy się na spotkanie ze spoilerami. Ba, nie narażamy się nawet na skalanie naszego umysłu jakąkolwiek bardziej urozmaiconą fabułą, ponieważ historia w produkcji Sega Studios San Francisco jest tak boleśnie ogólnikowa i słabo rozwinięta, że wręcz sprawia wrażenie nieobecnej. Niech wystarczy informacja, że wszystko rozbija się o próby wykradnięcia sztucznej inteligencji, stworzenia zbroi mogącej stać się dobrym przeciwnikiem dla Starka oraz, bardzo oryginalnie, zawładnięcie światem. Swój udział w tym wszystkim mają oczywiście złowrodzy Rosjanie. „Stjupid Hamerikans”.

Gra traktuje filmowy pierwowzór jako platformę wyjściową, niestety robi to w taki sposób, że autorzy poczuli się chyba zupełnie zwolnieni z konieczności wprowadzania nas w realia tego uniwersum. Już w pierwszej misji pojawia się War Machine – James Rhodes w jednej ze wcześniejszych zbroi Tony’ego, dostosowanej do nowego właściciela. Jeżeli nie znamy uniwersum Iron Mana, jego obecność będzie niezrozumiała, a pochodzenie niewyjaśnione. „Rhodey” ma jeszcze tyle szczęścia, że stanowi grywalną postać (o tym za moment), gorzej z innymi bohaterami, którzy są, choć pełnią niemalże funkcję tapety na ścianie.

Kung Fu Konserwa

Największa bolączka poprzedniej części została tym razem poprawiona. Sterowanie i związana z nim walka, stanowiąca główny i jedyny element gameplayu, okazują się całkiem intuicyjne, ale przy tym wiejące nudą. Składa się na to kilka elementów. Choć dwójka głównych herosów może wylądować, jakieś 99% akcji znacznie wygodniej przeprowadza się z powietrza. Samo kierowanie postacią nie jest już uciążliwe, a podążanie z góry upatrzoną ścieżką nie jest chaotyczne.

Nieco gorzej jest z walką, choć tu główny problem stanowi praca kamery. W grze funkcjonuje auto-aim (automatyczne namierzanie). W momencie gdy przebijamy się przez rzesze robotów otaczających nas z każdej ze stron, kamera skacze jednak wokół głównej postaci niczym księża wokół ministrantów. Frajdę daje w IM2 jedynie walka na średni dystans. Oddalone cele są zazwyczaj nietrafiane przez nasze zaawansowane technologicznie urządzenia. Pewność co do skuteczności możemy mieć dopiero w momencie, gdy jesteśmy na tyle blisko, by samemu znaleźć się pod obstrzałem. Niestety stając z wrogiem twarzą w twarz jedyne co możemy zrobić, to ekspresowo uderzać w jeden z klawiszy pada, odpowiadających za atak bezpośredni. Co prawda istnieje możliwość blokowania ciosów, a gdy leci w naszą stronę seria pocisków, możemy sprawić że zawrócą one w stronę właściciela – przy chaosie na ekranie tylko druga z opcji bywa przydatna, a najlepszą metodą obrony zawsze jest atak.

”Dzieło” SEGI oferuje nam osiem misji, na które stracimy jakieś cztery czy pięć godzin z naszego życia. Dalece bardziej prawdopodobne jest, że przy nowych wirtualnych przygodach Iron Mana zatrzyma nas podła praca kamery, uniemożliwiająca niekiedy walkę z bossami, niż to, że pochłonie nas sama forma poszczególnych zadań. Nawet jeśli musimy eskortować jakiś pojazd lub bronić danego miejsca/osoby, wszystko sprowadza się do jak najszybszego odstrzelenia kręcących się wokoło robotów. A jeżeli już wyeliminujemy ich, w nagrodę musimy zniszczyć kolejny oddział, lecąc do następnego punktu. Mini gry, które pojawiają się w poszczególnych poziomach, sprowadzają się do bezmózgiego uderzania w jeden klawisz bądź kręcenia gałką pada. Heavy Rain to to nie jest… Niewykorzystaną okazją są też pojedynki z bossami (poza nawet udaną ostatnią misją).

Takich prawdziwych („z krwi i kości” byłoby tu nadużyciem) jest zaledwie trzech, inni to pseudo-wyzwania, do tego z przerażająco często powtarzającym się modelem (ile razy można eliminować coś, co przypomina połączenie żuka i czołgu?).

Hot Rhodey

Ach, te rosyjskie wynalazki…

Niewątpliwie w oczach autorów dodatkowym elementem utrzymującym nas przy rozgrywce miało być wprowadzenie postaci War Machine’a oraz całego systemu rozwoju technologii. W praktyce sprowadza się to do grania bohaterem przyodzianym w zbroję o innych barwach, który korzysta z nieco innego uzbrojenia. Ani to wygodniejsze, ani tryskające oryginalnością. Pomiędzy misjami jesteśmy odsyłani do „garażu” Tony’ego, gdzie możemy przejrzeć dostępne pancerze oraz dokonać ich modyfikacji. Każde z zadań daje nam po zakończeniu określoną liczbę punktów, uzależnioną od naszej sprawności. Te możemy przeznaczyć na nowsze modele broni, dodatkowe typy amunicji czy nawet kolejne programy, urozmaicające systemy bojowe bohatera. Wymowny jest tu fakt, iż przechodząc grę na normalnym poziomie trudności w pewnym momencie zapomniałem o zakupie ulepszeń – mimo to nie odczułem, by mój bohater miał problemy z przedzieraniem się przez kolejne etapy.

Testowana przeze mnie wersja na PlayStation 3 została wzbogacona o obowiązkowy zestaw trofeów, który to stanowi jeden z nielicznych przejawów rozsądnego myślenia u twórców. Co prawda możliwe jest wykonanie „calaka” przy jednym przejściu, jednak i tak projektanci wymuszają na nas nieco bardziej taktyczne podejście do rozgrywki i skupienie się na określonych czynnościach. Kilka „osiągnięć” dostajemy za zdobycie nowych zbroi – choć część misji ukończyłem już na najwyższym poziomie, nigdy nie zdarzyło mi się… nie dostać nowego „ubioru”. Albo więc moje wyniki były tak rewelacyjne, albo ktoś zwyczajnie stracił wenę…

Zbroja jeszcze nie lśni

Mieszane uczucia pojawiają się także w przypadku oprawy audio-wizualnej. Od strony graficznej najczęściej spotykamy się tu z przeciętnymi widokami, gdzie dużym lokacjom brakuje detali. Także modele postaci, szczególnie w przerywnikach filmowych, sprawiają wrażenie kukiełkowatych, sztywnych i pozbawionych czułości grafika. Czasami niektóre elementy zaskakują kanciastością, a tekstury albo są niedopracowane, albo wyjątkowo rozmyte.

Tego typu bossa zobaczymy co najmniej cztery razy…

Towarzyszące walce dźwięki można uznać za zadowalające, gorzej jest ze wszystkimi dialogami, które – choć wyszły m.in. spod ręki Matta Fractiona, twórcy The Invincible Iron Man – wydają się być poszatkowane, sztuczne, z dodanymi na siłę dowcipami. Wyzwanie, jakim było uczynienie Iron Mana równie klimatycznym co filmowy odpowiednik, nie udało się zrealizować. Być może dlatego, że jedynymi kinowymi aktorami użyczającymi głosu są Don Cheadle oraz Samuel L. Jackson. Ratunkiem nie jest też nie zapadająca w pamięć muzyka, w której powstaniu palce maczali członkowie Lamb of God.

Nie potrafię polecić Iron Man 2 nikomu. Choć jest to do cna typowy średniak na licencji, który nie razi tak bardzo jak „jedynka”, wciąż czuć od niego mdły zapach niewykorzystanego potencjału. Miłośnicy historii Tony’ego Starka nie znajdą tu zbyt wielu odniesień do popularnego uniwersum. Nie usłyszą też genialnego Downeya Jr. Ba, nie odczują nawet większej przyjemności z grania w strzelankę TPP. Jest to produkcja, którą można polecić jedynie w momencie, gdy ktoś wciska nam ją za darmo.

Tony Stark nie ma szczęścia do gier wideo. Z jednej strony pojawia się bardzo rzadko w jakichkolwiek produkcjach. Z drugiej zaś jedyny tytuł z jego udziałem, jaki zawitał na monitory i telewizory po premierze kinowego filmu, okazał się gniotem większym niż się obawiano. Prawdę powiedziawszy największym plusem z nielicznych zalet drugiego „elektronicznego podejścia” do postaci Iron Mana jest fakt, iż tym razem człowiek nie ma ochoty rzucać padem.

Plusy

Minusy

[Głosów:0    Średnia:0/5]

1 KOMENTARZ

Skomentuj Anonim Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here