Często bywało tak, że męczyłem się próbując opanować swoją maszynę (o tym za chwilę), a gra uznawała, że idzie mi kiepsko, więc trzeba mi pomóc. Efekt? Misja zakończona sukcesem pomimo tego, że nie zrobiłem zupełnie nic albo strąciłem może jeden samolot wroga. Szczytem absurdów jest to, że kończąc misję możemy rozbić się na pasie startowym naszego lotniska. Birds of Prey zauważy, że właśnie spłonęliśmy żywcem, ale że zrobiliśmy to w bazie i po wykonaniu zadania, to zostaje ono zaliczone. Grzechy te przesłaniają niestety atrakcje takie jak walki powietrzne, w których strzelają do siebie dziesiątki samolotów czy działania na lądzie, gdzie również „walczy” ze sobą podobna liczba jednostek.

Zgasł mi silnik

Niebo matematyków – dziesiątki cyferek

Teoretycznie pomimo tych błędów gra mogłaby przyciągnąć największych miłośników lotnictwa. Niestety obawiam się, że im nie spodoba się poziom trudności Birds of Prey po wybraniu trybu realistycznego lub nie daj boże symulatora. W ten tytuł po prostu nie da się grać na padzie. Na dwóch najwyższych poziomach nie mogłem wykonać żadnego konkretnego manewru bez zduszenia silnika samolotu. Choć rozumiem prawa fizyki wpływające na samolot, to wystarczyła chwila nieuwagi lub zbyt mocne wychylenie analoga i już wpadałem w korkociąg i rozbijałem się o ziemię. Nie musiałem nawet rozpoczynać walki. Często nawet do niej nie dochodziło a już byłem martwy. Zdaje się, że zauważyli to nawet ludzie z Gaijin Entertainment. Dwie opcje, na które możemy wpłynąć przed rozpoczęciem misji to ilość amunicji i paliwa oraz „liczba żyć”. Obie domyślnie ustawiono na „nieskończoność”.

Konia z rzędem temu, kto będzie na tyle cierpliwy, że uda mu się opanować swój myśliwiec lub bombowiec. Obawiam się, że nie znajdziemy zbyt wielu takich fanów gier. Wielbicieli zręcznościowych strzelanek gra przerośnie, a miłośnicy symulatorów. Cóż, ci ostatni uśmiechną się tylko z politowaniem kiedy usłyszą o symulatorze, którym bawimy się na padzie.

Multilotnik

Pozostał nam jeszcze do omówienie tryb multiplayer. Tu nie ma za bardzo na co narzekać. Recenzowana produkcja oferuje kilka rodzajów zabawy takie jak Każdy na każdego czy Bitwa drużynowa. To klasyka. Lepiej prezentują się Szturm, w którym dwie wrogie sobie drużyny próbują zniszczyć jednostki lądowe przeciwników oraz Zdobycie Lotnisk gdzie wygraną zapewnia lądowanie na pasach startowych.

Czyste niebo

Jest jeden element recenzowanej produkcji, do którego nie można się przyczepić. To oprawa graficzna. Modele samolotów stoją na wysokim poziomie. Latanie w kokpicie, o ile utrzymamy się przez kilka minut w powietrzu, sprawia wiele radości. Znajdziemy tu nawet takie drobne smaczki jak konieczność rozglądania się celem wypatrzenia wrogich maszyn.

Również model zniszczeń prezentuje się bardzo dobrze. Nasz samolot może zamienić się w ser szwajcarski, a mimo to będzie leciał. Wygląda to naprawdę przednio, a kiedy dodamy do tego świetnie zrealizowany dym, lot w obłokach, płomienie czy czarne chmurki oznaczające rozpoczęcie ostrzału p-lot, robi się naprawdę widowiskowo. W trakcie walki wrogie maszyny rozpadają się na kawałki tracąc skrzydła lub rozciągając długi, czarny ogon spadają ku ziemi. Nawet ona wygląda poprawnie. Z dużej wysokości potrafi zachwycić. Kiedy obniżymy pułap jest już gorzej, ale nie tragicznie.

I niczym w westernie, w stronę zachodzącego słońca…

Trochę słabiej wypada udźwiękowienie. Choć odgłos pracujących silników, spadających bomb czy warkot karabinów maszynowych nie drażni, to robią to dość często powtarzające się komunikaty słyszane w pokładowym radiu. Muzyka, choć skomponował ją dobrze znany graczom Jeremy Soul, nie zapada w pamięć. Pasuje do wojennego klimatu (którego w grze brak), jest podniosła, żywa, ale wszystkie wady gry sprawiają, że nie przywiązujemy do niej uwagi. Dobrze słucha się natomiast lektora. Autorzy gry zatrudnili tu aktora Jossa Acklanda, który wypada przyzwoicie. Warte uwagi są także zmontowane fragmenty kronik historycznych.

Gra została spolonizowana. Wydano ją w wersji kinowej, do której nie mam żadnych zastrzeżeń poza jednym błędem kiedy to tłumacz zostawił w tekście tryb gry „realistyc”.

Wysokie loty?

Zbyt krótko myśleli o swoim produkcie ludzie z Gaijin Entertainment i stojący za nimi panowie w garniturach. Tytuł, który na pewno poruszyłby świat pecetowych pilotów, został zamieniony w produkcję zbyt krótką i zbyt mało wymagającą dla wielbicieli gier zręcznościowych. Tych, którym mógłby się spodobać odstraszy konieczność grania na padzie i problemy z opanowaniem sztuki pilotażu. Świetna oprawa nie jest w stanie przesłonić braku klimatu, niezadawalającej długości kampanii i sporej ilości drobnych błędów. IL-2 Sturmovik: Birds of Prey moim zdaniem już wkrótce wpadnie w korkociąg i spadnie do kosza z przecenionymi grami. Może wtedy decyzyjni ludzie uwierzą, że na symulatorach wciąż można zarobić, wydając je na pecetach.

Pecet trzyma się mocno? Ciężko w to uwierzyć kiedy patrzymy na produkty takie jak recenzowana gra. Najnowsza odsłona hardkorowego symulatora IL-2 Sturmovik trafia na konsole. W tym samym czasie znika z komputerów osobistych. Czyżby nie dało się już na nich zarobić? To w tej chwili nie jest najważniejsze pytanie. Powinniśmy raczej spytać o to czy taka produkcja ma rację bytu na konsolach.

Plusy

Minusy

[Głosów:0    Średnia:0/5]

3 KOMENTARZE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here