Co ciekawe, na tle tych wszystkich postaci najlepiej wypada homoseksualny kumpel Atsumy, który bez ogródek adoruje Toyę. Jego teksty są ogólnie zabawne i moim zdaniem wprowadzają trochę życia do nudnego świata Enchanted Arms.

Walka z nudą

Jak na grę jRPG przystało, Enchanted Arms łączy w sobie dwa podstawowe elementy: walki turowe oraz elementy eksploracji miast i okolic. Ma to swoje plusy i minusy – z jednej strony fani gier tego typu poczują się jak w domu i bez najmniejszego problemu zagłębią się w wykreowanym w Enchanted Arms świecie, lecz z drugiej aż prosi się o jakieś nowe elementy, których w grze próżno szukać.

Walki odbywają się na podzielonej na kwadratowe pola siatce. Każdy atak wykonywany przez uczestników walki ma określony zasięg – jedno pole kwadratowe, trzy lub na przykład co drugie. Potyczki są łatwe i nie wymagają zbytniej ilości taktyki. Po dziesięciu godzinach gry miałem serdecznie dosyć ustawiania moich postaci na polu walki, co tylko wydłuża samą rozgrywkę. Na szczęście autorzy dodali funkcję automatycznego prowadzenia walk. Czyżby sami przeczuwali, ze system szybko się znudzi?

Nie zabraknie hazardu

Na koniec zostawiłem sobie najgorszy element związany z walkami – ich częstotliwość. Tak, wiem, że w tego typu grach należy „dopakowywać” swoje postacie i zgładzić na swojej drodze kilka tysięcy przeciwników, ale to, co się tu wyprawia, to mocna przesada. Nie dość, że zaatakowani możemy zostać praktycznie wszędzie (nie tłuczemy się jedynie w miastach), to częstotliwość potyczek potrafi wyprowadzić z równowagi. Nowa walka co pięć kroków? Witaj w świecie Enchanted Arms.

Golemy, czyli tutejsze Pokemony

Autorzy starali się urozmaicić walki, oddając nam do dyspozycji kilkadziesiąt gatunków Golemów, które po pokonaniu zasilają szeregi naszej ekipy. Pomysł jak najbardziej ciekawy, ale niestety wykonanie już nie koniecznie. Po pierwsze, większość Golemów jest bezużyteczna ze względu na słabe ataki jakimi dysponują. Po drugie, wykonanie połowy z nich woła o pomstę do nieba i nie chodzi mi o stronę techniczną, lecz o design. Mała dziewczynka w sukieneczce trzymająca miniguna czy piszczący glut z wielkimi oczkami to jedynie początek – być może Japończykom to pasuje, ale mnie wprost odrzuciło od telewizora.

Natężenie walk zniechęca

Skoro walki nie są kartą przetargową Enchanta, to może eksploracja jest chociaż wciągającą? Niestety, pudło. Gra From Software jest do bólu liniowa. Wykreowany świat cierpi na syndrom „korytka”. Tak więc możemy opuścić bramy zamku i wyjść na rozległy teren, ale przemieszczać się możemy po nim jedynie utartą ścieżką. Naprawdę nie rozumiem, czemu dysponując przeogromną mocą Xboxa 360 autorzy zdecydowali się na taki zabieg.

Po przedarciu się przez puste tereny docieramy do równie pustych miast. Jak dla mnie to kolejny spartaczony element w Enchanted Arms. Nie można wchodzić do domów, nie ma sklepów, gdzie moglibyśmy zaopatrzyć się w nowe ataki magiczne (te kupujemy w specjalnych punktach rozmieszczonych w uniwersum gry) i ogólnie nie dzieje się w nich nic ciekawego – nawet dialogi z mieszkańcami można sobie darować, bo teksty typu „Kupiłem sobie dywan, ale nie wiem czy żonie się spodoba, ojej” ani nie ciekawią, ani nie posuwają fabuły do przodu.

[Głosów:0    Średnia:0/5]

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here