Więzy Krwi to western pełną gębą. Jeżeli ktoś lubi te klimaty, to już od momentu ujrzenia okładki będzie w siódmym niebie, tym bardziej, że obecnemu rynkowi bardzo daleko do nasycenia pozycjami osadzonymi w podobnych realiach. Pustynny klimat, jednostrzałowe pojedynki rewolwerowców, Indianie ze swoimi okrzykami bojowymi, strzelaniny we wnętrzach saloonów i ogarniająca wszystkich bohaterów gorączka złota to właśnie sól tej spalonej południowym słońcem ziemi. Dodajcie do tego jeszcze prolog z wojną secesyjną w tle i mamy klasyczną opowieść o dzielnych, acz chciwych kowbojach. Co ciekawe, stworzoną na drugim końcu świata.

Juarez wzywa

Indianie z Indii…

Najnowsza produkcja Techlandu, jak już wspominałem, jest prequelem strzelanki wydanej w 2006 roku. Ponadto, już na samym początku gry twórcy zaostrzają nam apetyty na ciekawą historię, przez pokazanie fragmentu jednej z ostatnich scen, tak więc właściwie z momentem rozpoczęcia rozgrywki wiemy, do czego wszystkie wydarzenia zmierzają i choć po drodze natkniemy się na kilka ciekawych niespodzianek, to nietrudno odgadnąć, jaki będzie finał całej tej historii. Pomimo tego, fabuła Call of Juarez została skonstruowana naprawdę zgrabnie i należy się za nią duży plus. Warto podkreślić, że nie jest to – jak to zwykle bywa w grach stawiających na akcję – prostolinijna opowiastka, ale historia złożona z kilku umiejętnych splecionych ze sobą wątków, poruszających tematy miłości, zemsty, zdrady i chciwości. Nie jest to oczywiście scenariusza pisany przez Sergio Leone, ale na tle konkurencji, w postaci strzelanek z ostatnich kilku lat, wypada bardzo dobrze.

Burn baby…

Głównych bohaterów w drugim Call of Juarez jest właściwie trzech. To bracia McCall: Ray i Thomas, którymi można grać oraz najmłodszy z rodzeństwa, ksiądz William, pełniący rolę narratora. Ich charaktery, ambicje i problemy są zarysowane na tyle dobrze, że każdego można polubić lub znienawidzić. Jest też kilku kluczowych dla fabuły bohaterów, którym nadano kolorytu. Nie chce za dużo zdradzać, ale fakt, że wszyscy tutaj mają swoje indywidualne dążenia, zawierają sojusze, spiskują przeciw pozostałym to element, dzięki któremu Więzy Krwi robią coś, czego wiele gier może im tylko pozazdrościć – wywołują emocje.

Rodzina

W Bound in Blood przed niemal każdym z kilkunastu rozdziałów możemy wybrać, czy wolimy sterować Rayem, czy Thomasem. Prawie zawsze jednak bracia McCall do boju ruszają wspólnie, także aż prosi się o dobry tryb kooperacji – niestety, brak takowego jest jednym z największych minusów tego FPS-a. Piszę „do boju”, bo najnowsza produkcja z wrocławskiej stajni Techlandu to praktycznie ciągła akcja. Kiedy uda się przejść przez jedną falę przeciwników, gra zaraz rzuca przed nas kolejną, zmuszając do ciągłego biegania, strzelania i chowania się za osłonami, których system sprawdza się całkiem nieźle, choć przy niektórych rzeczach, za jakimi chcemy się ukryć, zdarza mu się szwankować. Trzeba jednak uważać, bo przez niektóre elementy pociski z dostępnej w tym tytule broni – głównie rewolwerów, strzelb i karabinów – przechodzą jak przez masło, choć to jest też uzależnione od modelu i jakości wykonania konkretnej spluwy. Poza tym, niektóre elementy otoczenia można zniszczyć lub solidnie uszkodzić. Do tego dochodzą laski dynamitu, których czasem spadnie na nas cały grad oraz łatwe do zniszczenia lampy naftowe, mogące poparzyć nieopatrznego kowboja stojącego zbyt blisko. Mimo to, na normalnym poziomie trudności, Bound in Blood nie sprawi trudności nikomu, kto przez ostatnie pięć lat choć w jednej grze doszedł dalej niż do ekranu tytułowego.

Tylko dwóch?

Jeżeli szukacie wyzwania, a nie tylko ogromnej dawki akcji i dynamizmu, to zacznijcie od hard i czym prędzej odblokujcie jeden dodatkowy poziom. Bo w standardzie, to mogą do nas strzelać i strzelać, a nasz bohater dalej będzie stał i szatkował ołowiem tabuny wrogów. Nieszczególnie inteligentnych swoja drogą. Przeciwnicy bowiem lubią się zaciąć w jednym miejscu albo wyjść prosto pod lufę, by chwilę potem ustrzelić nas z drugiej półkuli, w dodatku przez osłonę.

Jednym z najlepszych elementów drugiej części Call of Juarez są pojedynki.

Ray McCall to typowy przykład krzyżówki człowieka z czołgiem. Idealnie wpasowuje się więc w schemat gry, w której główny bohater powinien targać ze sobą przenośną kostnicę albo i dwie, żeby pomieścić tam swoich adwersarzy. Najstarszy z braci może biegać z dwoma rewolwerami, rzucać dynamitem, czy nawet zdjąć ze statywu działko Gatlinga i siać spustoszenie na ogromną skalę. Porusza się przy tym oczywiście z gracją kulawego słonia, ale znakomitym wynagrodzeniem tego jest siła ognia i jego Tryb Koncentracji, w którym może pruć ze swoich wiernych sześciostrzałowców niczym z AK-47. Poza tym, Ray to bezkompromisowy twardziel i najbardziej dramatyczny bohater Call of Juarez: Bound in Blood. Jedna ze scen, gdzieś przed połową gry sprawia, że Brudny Harry wygląda przy nim jak Superniania.

Thomas, drugi z grywalnych bohaterów, to gość preferujący nieco bardziej subtelne rozwiązania niż wsadzenie oponentowi laski dynamitu w… oko na przykład. Nie potrafi również używać dwóch broni jednocześnie, ale umie za to korzystać z Zestawu Małego Indianina – słabiutko wykonany łuk i noże, narzędzia pozwalające po cichu wykończać wrogów, to właśnie jego żywioł. W dodatku dzięki umiejętności wspinaczki i temu, że ani na moment nie zostawia swojego lassa, średni z braci McCall potrafi dotrzeć do miejsc niedostępnych dla Raya (z niewiadomych względów, tyczy się to również charakterystycznych punktów kobiecego ciała, ale nie wiem jak łączy się to z tym, że Thomas wspina się jak kot, a jego „big brother” wcale). Tak, zgadliście – Tomek to postać, która teoretycznie służy do skradania się i pozostawaniu w ukryciu, tyle, że nowy Call of Juarez daje tutaj bardzo małe pole do popisu. Tak, czy siak, walczyć trzeba bez ustanku, a wtedy zaraz zostaniemy zauważeni i zmuszeni do wymiany ognia. Mimo tego, Thomas na polu bitwy jest równie groźny co jego braciszek, a arsenał ma wbrew pozorom wcale nie mniej śmiercionośny.

W samo południe

Koń i końboj…

Więzy Krwi spokojnie można przejść w około 8 godzin i nie będzie to wcale jakieś niesamowite osiągnięcie. Jednak nawet w tak krótkim czasie, samo bieganie od lokacji do lokacji by wybić wszystkie rezydujące tam blade twarze albo czerwonoskórych mogłoby się znudzić. Dobrze więc, że wydana przez Ubisoft gra skutecznie temu zapobiega. Jednym z najlepszych elementów drugiej części Call of Juarez są pojedynki. Stoczymy ich jak na kilka godzin rozgrywki całkiem sporo, ale macie moje słowo, że wcale wam się nie znudzą. Charakterystyczny klimat Dzikiego Zachodu aż promieniuje z każdej sceny, w której Ray lub Thomas stają oko w oko z pojedynczym wrogiem. Żadnych noży, łuków, dynamitu czy wsparcia. Tylko gracz i jego rewolwer. Dzwonek, błyskawicznych ruch, wystrzał i momentalnie jeden z pojedynkowiczów pada trupem. Twórcom za ten element należą się wielkie brawa!

[Głosów:0    Średnia:0/5]

9 KOMENTARZE

  1. może warto by wspomnieć o wtopie polskiego ubisoftu i braku polskiej wersji językowej (kinowej) na konsolach?Podobno (podkreślam) plik z PC pasuje jak ulał do wersji x360, istnieje też prawdopodobieństwo że pasowałby do PS3 ale to chyba niesprawdzalne 🙂

    • Omg. . . czyli polska gra nie mająca języku polskiego? Słodko. . .

      Bo ona wcale nie jest polska, tylko robiona przez Polakow. Zreszta oryginalny amerykanski dubbing jest dobry i nie wiem kto by chcial ogladac western w ktorym mamrocze Linda albo cos w tym guscie. Co do samej gry, to moze byc, ale 8/10 to lekka presada. Gra jest liniowa do bolu, a historia zdecydowanie mniej ciekawa niz w poprzedniej czesci. Zmieniono tez sterowanie, zdecydowanie na niekorzysc. Nie rozumiem tez sensu kupowania lepszej broni, bo z podstawowa raczej nie ma problemu. Chyba jedyny jej „mankament” to brak bling blingu. No i nasz bohater jest zdecydowanie zbyt odporny na trafienia. Zrobil sie z tego hardcoreowy shooter i zupelnie usunieto miejsca gdzie wroga lepiej ominac, niz sie z nim strzelac.

  2. nie ma, a najlepsze jest to ze plik ze spolszczeniem zajmuje 650kb i pasuje do wersji na xbox360 i prawdopodobnie PS3 także, jest filmik na youtubie jak ktos wyciagnal plik z wersji pc i wrzucil do obrazu gry na xbox360

  3. Skończyłem wczoraj i jak na mój wybredny gust to gra daje radę. Jest szybko, widowiskowo i przede wszystkim klimatycznie. Co niektórych może razić animacja postaci i ździebko kiepawy dubbing, ale grafika, dźwięk i rozgrywka powinna przykuć do samego końca (co następuje dosyć szybko, no ale taki trend). Bierzcie (albo raczej wypożyczcie, bo metka z wersji konsolowej to lekka przesadza) w ciemno, bo w obecnym sezonie ogórkowym nic lepszego nie znajdziecie. Czekamy na nowe Red Dead.

  4. Sprobowalem. . . . ale to nie dla mnie. Od razu rzucilo mi sie okrpone przeskryptowanie wszystkiego co tylko mozliwe – cos jak CoD. Grafika faktycznie bardzo ladna, animacja niestety juz nie tak bardzo. Najgorsze jednak sa wszechobecne skrypty, ktorych w grach po prostu nie cierpie. Boro666 odpal na HARDzie, dwa strzaly i lezysz, na medium faktycznie glowny bohater jest jak czolg.

Skomentuj Marcin Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here