Gra o wyprawie Argonautów po mityczne Złote Runo sprawiała mi problemy – nie miało to jednak bynajmniej związku z jej poziomem trudności. Przede wszystkim, nie mam nawet pojęcia jak należy tę produkcję sklasyfikować pod względem gatunku. Czy to raczej action RPG, czy może jednak gra akcji, z kilkoma elementami charakterystycznymi dla RPGów? Bo o ile sama mechanika wskazuje na to drugie, o tyle sposób prowadzenia fabuły sugeruje coś zupełnie odmiennego. I to jest być może jeden z większych problemów Rise of the Argonauts. Podczas obcowania z tym tytułem nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż Liquid Entertainment, twórcy takich „legend” elektronicznej rozgrywki, jak choćby Desperate Housewives: The Game, rzucili się na głęboką wodę, pragnąc stworzyć coś, co w odpowiednich gatunkach mogłoby konkurować zarówno z Mass Effect, jak i z nadmienionym w leadzie God of War. Niestety, na obydwu polach studio odpowiedzialne za przeniesienie perypetii Jazona z Jolkos na konsole i PeCety poległo. Co wcale nie znaczy, ze ich gra jest jakaś dramatycznie słaba. Aż tak źle nie jest.

Do Kolchidy… zaraz, że gdzie?

Ciekawie rozwiązane dialogi

Jeżeli mam być szczerzy, to nie mam absolutnie zielonego pojęcia, dlaczego w składzie Liquid ktoś wymyślił sobie, żeby nazwać tę grę Rise of the Argonauts i usilnie utrzymywać, że czerpie ona inspirację z greckiej mitologii. Taki God of War też był bardzo daleki od wiernego oddawania historii z życia herosów i bogów, natomiast bardzo umiejętnie potrafił przekształcić rzeczone opowieści na swoje potrzeby. Argonauci nie potrafią. Wiecie ile ta pozycja ma wspólnego z mitami? Imiona bohaterów. Są między innymi Jazon, Medea, Pelias, Atalanta, pojawia się kilku bogów z tamtejszego panteonu… no i oczywiście Złote Runo, po które główny bohater bynajmniej nie wyrusza z powodu żądań swojego wuja, ale by przywrócić życie zmarłej narzeczonej – Alceme. To tylko pierwsza rzecz, jaka się nie zgadza. Dalej jest tak cały czas – stosunki panujące pomiędzy poszczególnymi postaciami, miejsca, nawet etapy podróży nie mają wiele wspólnego z tymi, o których nasłuchaliśmy się w micie o Jazonie i jego kompanii.

Nie jest to co prawda jakiś rażący błąd, bo przecież to żadna przyjemność odkrywać historię, którą już znamy. Natomiast od twórców GoW-a studio odpowiedzialne za Rise of the Argonauts mogłoby się pod tym względem wiele nauczyć. Bo tak prawdę mówiąc, ich gra nic by nie straciła, gdyby zmienić imiona bohaterów oraz nazwy lokacji. Byłaby to po prostu kolejna pozycja osadzona w jakimś fantastycznym uniwersum. Jednego jednak Liquid Entertainment nie wybaczę. Calutką grę czekałem, żeby zobaczyć, jak zaprezentują oni „przystanek” na Lemnos i tamtejsze kobiety, a tymczasem tego elementu RotA jest po prostu pozbawione. Wstyd!

Ekszyn…

Żadnym zaskoczeniem nie jest, że wyprawa na drugi koniec świata, by położyć łapy na mitycznym artefakcie (tudzież kawałku skóry) mającym moc przywracania życia, to pasmo przygód, w których aż roi się od przeciwności losu i śmiertelnie groźnych wrogów, gotowych na wszystko, byle tylko zatrzymać śmiałka podejmującego się takiego wyzwania. Nie inaczej jest tutaj. Niektórzy narzekają, że Argonauci to gra mocno przegadana. Owszem, nie ma tutaj zatrzęsienia spektakularnych walk, natomiast takie zarzuty są zdecydowanie przesadzone. Wszystko zostało wyważone w odpowiednich proporcjach, a sekcje dialogowe nieustannie przeplatają się z tymi, w których należy skopać komuś jego mityczne cztery litery.

Same walki są dynamiczne, za co w dużej mierze odpowiada całkiem dobrze zaprojektowana mechanika. Ważne jest blokowanie i unikanie ciosów – nie mamy tutaj do czynienia z dzikim nawalaniem przycisków odpowiedzialnych za atak. Często należy zmieniać broń w biegu, umiejętnie szafując pomiędzy mieczami, buławami oraz włóczniami. Przeciwników jednocześnie pojawia się dość sporo i ani na moment nie dają oni spokoju Jazonowi i dwójce jego całkiem przydatnych kompanów, bo tylu właśnie da się ich zabrać schodząc z okrętu Argo na stały ląd. Mimo to, po opanowaniu podstaw nie jest już jakoś szczególnie trudno i dosyć ciężko zostać pokonanym w walce ze zwykłymi przeciwnikami. Tym bardziej, że nawet jeżeli życie króla Jolkos spadnie do zera, to natychmiast włączy się regeneracja. Dopiero pokonanie go w tej fazie skończy się zabiciem Jazona na śmierć.

Zaraz utniemy mu głowę

Nieco inaczej ma się sprawa z bossami. Jest ich co prawda raptem kilku, a starcia z nimi nie należą do najbardziej imponujących (ostatnia walka to jakiś żart. Nie po to gram w coś kilkanaście godzin, żeby okazało się, iż zostało to zwieńczone absolutnie dennym pojedynkiem), ale i tak momentami potrafią napsuć trochę krwi. Przydają się w nich moce, które z czasem Jazon może nabywać dzięki przychylności patronujących mu bogów. Ich ilość jest całkiem imponująca, a na użyteczność również nie można narzekać. Tym bardziej, że stanowią całkiem miłe urozmaicenie dla i tak całkiem przyzwoicie zrealizowanej walki.

Warto też pamiętać, że Rise of the Argonauts raczej nigdy nie zostanie wymienione w gronie najlepszych produkcji stworzonych z myślą o najmłodszych graczach. Może byłoby przesadą porównywanie stopnia brutalności do Ninja Gaiden 2, nie zmienia to jednak faktu, że Jazon z ekipą mają w zanadrzu kilka naprawdę efektownych zagrań. Dzięki temu ich wrogom regularnie roztrzaskują się czaszki, a kończyny latają tu i ówdzie, przy akompaniamencie krwi wesoło rozbryzgującej się po najbliższej okolicy. Mniam.

[Głosów:0    Średnia:0/5]

2 KOMENTARZE

  1. Zgadzam się z autorem, że gra mega wybitnym hitem nie jest, ale ciągle jest to gra bardzo dobra i daje dużo radości z grania, dlatego czekam jak zrobią kontynuację z nadzieją że będzie o wiele bardziej dopracowana niż pierwowzór.

  2. Jak zwykle fajnie się czyta Twoją recenzje siergiej. dużo konkretów a mało masła maślanego jak to często bywa u innych niestety. W grę nie grałem ale chciałbym zagrać tym bardziej, że Liquid Entertainment ma u mnie dużego plusa za leciwego już rts’a Battlerealms.

Skomentuj Anonim Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here