Wampiry i mroczne, zlane deszczem Los Angeles - wnioskując z pierwszych screenów, szukuje się gra z naprawdę doskonałym klimatem!

P.B.: Jak narodziła się idea Metro 2033 jako książki?

Dmitrij Głuchowski: Historia powstania książki jest dość obszerna, a pierwsze pomysły narodziły się, gdy miałem jeszcze piętnaście lat. Jest to więc połowa mojego życia. Pierwszymi inspiracjami były dwie części Fallouta oraz moskiewskie metro samo w sobie. Gdy byłem w szkole średniej, mieliśmy „okres uwielbienia Fallouta”, gdzie wszyscy moi znajomi grali w niego. Grał w to nawet mój młodszy brat, a wszyscy wyobrażali sobie taki świat. Spędziłem długi czas na podróżach metrem, powtarzając trasę, którą przebył też bohater (gry i książki, Artem – przyp. red.). Żył on w miejscu w którym ja żyłem, udał się na stację, na którą ja się udałem i wrócił tak jak ja. Spędził tam około dwa tygodnie, odbywając swoją podróż. W przeliczeniu dla mnie było to ponad pięć miesięcy nieustannego podróżowania. To szalone, ale przemieszczanie się metrem zajęło prawie pół roku z całego życia. Któregoś dnia odkryłem, że moskiewskie metro jest największym schronem przeciwatomowym. Zostało tak zaprojektowane i zbudowane, z głębokością ulokowania niepodobną do innych linii metra na świecie. Pierw metro uznawano za schron przeciwko nalotom bombowym, potem zaczęto tworzyć je tak, by chroniło przed atakami nuklearnymi.

Gdy odkryłem to, połączyłem całość z ideą wojny nuklearnej. Co się stanie? W USA będzie to wyglądać jak w Falloutach. W Moskwie, jeżeli powierzchnia zostaje skażona, jeśli jest jedynym miejscem, gdzie przetrwali ludzie, metro może stać się nowoczesną biblijną „Arką Noego”, gdzie każdy będzie mógł znaleźć swoje miejsce i ocalić życie. Prawdopodobnie ludzkość nie będzie w stanie wyjść na zewnątrz, gdyż powierzchnia zostanie skażona na wieki. Tym samym zostanie potępiona, skazana na życie w tym więzieniu aż do końca swych dni. Wtedy zacząłem rozwijać te idee, wplatając komunistów, nazistów, religijne kulty, mniejszości narodowe, bandytów – co by było, gdyby zaczęli zajmować poszczególne stacje. No i zacząłem to opisywać.

P.B.: Czy, gdyby atak nastąpił właśnie w tej chwili, Twoje wizje miałby szansę się ziścić?

D.G.: Założeniem książki jest, że wojna przyszła niespodziewanie i nikt nie był przygotowany. Szybka eskalacja konfliktu, atak, ale też system przeciwrakietowy Moskwy, który zadziałał i uchronił miasto przed bezpośrednim trafieniem. Gdyby pocisk uderzył w nie, skutki byłyby znacznie gorsze niż np. w Hiroszimie. Jednak jeśli ochrona zadziała i pociski zostaną przechwycone zanim uderzą w ziemię, wtedy powierzchnia będzie „tylko” skażona, nie zdewastowana. Wtedy wszystko co jest w książce jest mniej lub bardziej prawdopodobne. Założeniem jest, by metro mogło schronić tysiące ludzi przez około trzy miesiące. Zapasy medykamentów, jedzenia, by starczyć na ten okres. Założeniem książki jest to, że nie będziemy w stanie wrócić na powierzchnię, a ludzie użyli zwierząt i części roślin, tych mniej wymagających oraz grzybów, by powielić zasoby. Stworzyli tym samym ten groteskowy świat. Metro 2033 nie jest fantastyką naukową, dla mnie nie jest to wcale science-fiction, a raczej dystopia i utopia. Nie siliłem się na wyjaśnianie części rzeczy naukowo. Krytycy mówią mi, że w przeciągu dwudziestu lat tak straszne mutacje nie mogą mieć miejsca. Byłem dwukrotnie w Czarnobylu, także w Prypeci i nie ma tam zbyt wielu mutantów. Zdecydowanie nie są to nowe rasy, czasami natrafimy na dwugłowe zwierzę czy dziwnego prosiaka, ale nic kompletnie nowego. To moja „bajeczka”, z ukrytymi przekazami. Tym ma być.

P.B.: Jak wyglądała „droga do sukcesu”?

Dmitrij Głuchowski

D.G.: Jak wspomniałem, pierwsze pomysły narodziły się, gdy byłem w dziesiątej klasie, a więc gdy miałem piętnaście lat. Pisanie rozpocząłem mając około siedemnaście-osiemnaście lat, już studiując. Pierwsza wersja została ukończona, gdy miałem 23 lata., w 2002 roku. Wtedy też całość miała połowę długości obecnej książki, a główny bohater został zabity przez przypadkowe uderzenie kuli, nie wycelowanej w niego. Podróżował sam, szukając sensu w tym świecie, a gdy już zrozumiał o co w tym wszystkim chodzi, bum, ktoś strzela, kula odbija się od ściany i uderza go w szyję. I zabija. Jego historia, misja – nie zostaje nic. Uważałem to za świetny pomysł, jednak większość wydawców nie przeczytała całości lub zwyczajnie nie odpowiedziała. Tylko jeden odpisał, że to nie ten format, że zakończenie powinno być inne. Pomyślałem „pieprzcie się wszyscy”, wiem co chcę osiągnąć. Więc zdecydowałem się opublikować ją samemu.

Stworzyłem stronę, za pomocą HTML-a i Flasha, bardzo prymitywną, i umieściłem na niej tekst. Porozsyłałem linki do stron fanowskich, skupionych na sci-fi, i zwyczajnie dałem ludziom informację „hej, napisałem książkę, chcecie przeczytać?”. Po czasie były tysiące czytelników, którzy domagali się wskrzeszenia bohatera, kontynuowania przygody. Skoro prosiło tyle osób, grzecznie spełniłem żądania. W związku z oczekiwaniami, zacząłem pisać tekst, publikując go rozdział po rozdziale.

Nie mogłem napisać tylko nowego zakończenia, musiałem napisać drugą połowę, by zakończyć wszystko logicznie. Otrzymywałem opinie zwrotne za każdym razem gdy wrzucałem nowy rozdział. Pisali krytycy, czytelnicy, ktoś wyjaśnił mi, że coś nie działa, że coś powinno być napisane inaczej. Wskazano mi, że nie można używać miotacza ognia w tunelu, bo wyrwie to płuca, że mutacje nie mogą zaistnieć w przeciągu dwudziestu lat, a także dziesiątki innych rzeczy. Większość wziąłem pod uwagę, zwłaszcza krytykę techniczną. Chciałem jednocześnie robić coś przeciwnego do oczekiwań ludzi, zaskakiwać nieoczekiwanym. Sprawić by fabuła była tak nieprzewidywalna, jak to tylko możliwe.

Książka już na rynku

Tekst stał się tym samym projektem interaktywnym, ponieważ ludzie wpłynęli na moją opowieść. W sposób przeciwny niż normalnie – jeżeli spodziewano się, że naziści zaatakują, robili coś dokładnie odwrotnego, nie atakowali. To też typ wpływu. Tekst został opublikowany na stronie za darmo i wciąż jest tam dostępny. Od tamtego momentu ponad dwa miliony użytkowników przeczytały go, a drukowana książka stała się bestsellerem, który kupiło pół miliona osób w samej tylko Rosji. Jest to pewnym paradoksem, ponieważ gdy mówisz o darmowym tekście, dostępnym w sieci, zazwyczaj uważa się, że uwolnienie od praw autorskich sprawi, iż produkt nie sprzeda się. Tu podziałało. Jak widać z książkami jest nieco inaczej niż z muzyką czy grami. Możesz publikować książki online, a i tak osiągać sukces. Jest to nowe doświadczenie i szansa, ponieważ wydanie czegoś na papierze sprawia, że tekst jest utrwalony, jak w kamieniu. W Internecie masz dowolność w poprawianiu się, zmienianiu rzeczy, dodawaniu. To jak glina, plastelina czy też jak aplikacje – wydawanie patchy, które poszerzają niezrozumiałe elementy, modyfikują coś co już istnieje.

P.B.: To jak z Dickensem, który musiał zmienić zakończenie swoich „Wielkich nadziei”. Czy uważasz, że wydawcy boją się pesymistycznych zakończeń, a czytelnicy trudniej je akceptują?

D.G.: Książka sama w sobie nie jest zbyt optymistyczna. Wydawcy wymagali logicznego zakończenia, pewnego pociągnięcia myśli. Wielu czytelników nie podąża za głębszymi motywami, dla nich liczy się fabuła. Choć przekaz książki wyjaśniał takie zakończenie (zabicie bohatera – przyp. red.), ciąg wydarzeń już nie. Wszyscy reagowali na to: „Co? Jak to? Pomiń filozofię, daj mu dokończyć podróż!”. To nie tak, że niefortunne czy smutne finały są złe. Są dobre, a gdy chcesz stworzyć historię z morałem, przekazem, znacznie lepsze jest otwarte lub ponure zakończenie, ponieważ zmusza do myślenia. Z pozytywnym finałem jest inaczej – okej, przeczytałem, zaraz zapomnę.

P.B.: Jak mówi się powszechnie, co trafia do sieci już z niej nie znika. Nie bałeś się, że publikując książkę w internecie przekreślisz już całkowicie jej szanse na wydanie?

D.G.: Dla mnie było to trochę odmienne. Stwierdziłem: hej, mam tekst, przeczytało go 25 tysięcy osób. Uznali go za interesujący, komentują, a całość może przyciągnąć innych. Dla wydawcy jest to ryzyko: sprzeda się lub nie, zwłaszcza gdy mówimy o fikcji, która ma zarabiać na siebie. Gdy publikują prace laureata Nobla, sprawa jest nieco inna. Z fantastyką nie wiadomo, czy znajdą się odbiorcy. Z początku nakład jest więc niewielki, w moim przypadku było to około 7-8 tysięcy egzemplarzy. Wiąże się z tym budżet w wysokości 10 tys. dolarów, z których jeden tysiąc idzie dla autora jako wynagrodzenie. Płacą też jeden dolar za każdą sprzedaną kopię. Ta (wskazując na polskie wydanie – przyp. red) jest droższa, naprawdę śliczna. W Rosji był to dość gówniany papier, stosowny do ceny. To inwestycja, jeżeli się zwróci, płacą i mi. Dla nich to kalkulacja, gdzie oceniają, jak sprzeda się tekst. Jeżeli ich przekonasz, że jesteś w stanie osiągnąć sukces i masz dowody, to lepszy start. Ja przyszedłem z już istniejącą publiką.

P.B.: Czy – gdy już znalazłeś wydawcę – pojawiło się żądanie, byś usunął stronę z całym Metro 2033?

D.G.: Nie, na szczęście dla mnie wydawcy nie oczekiwali, że usunę książkę z sieci. Nie zgodziłbym się, by to zrobić. Nie jestem żadnym Robin Hoodem praw autorskich. Po prostu uznaję to za praktyczne, by twój tekst znalazł się online za darmo. Zwłaszcza gdy jesteś twórcą i chcesz zyskać jak najwięcej uwagi ludzi. Jak najwięcej informacji zwrotnych. Nie chodzi o sławę, ale o dawanie czegoś, co się stworzyło, usłyszenie opinii. Celem jest pokazanie rzeczy, nad którą pracowało się od wieków. Myślę, że tekst online sprawdził się znakomicie w moim przypadku. W ciągu pięciu lat, bez początkowego marketingu, książka stała się bestsellerem i przyciągnęła uwagę wydawców z innych krajów. Gdyby została wyłącznie wydrukowana, w pewnym momencie popularność spadłaby. To normalne. Wtedy „ups, projekt zakończony”. A gdy jest online, nic nie przeszkadza w stałym czytaniu go. Informacja rozprzestrzenia się.

[Głosów:0    Średnia:0/5]

2 KOMENTARZE

  1. Książki jeszcze nie czytałem więc nie chcę się tu wypowiadać o przekazie merytorycznym dzieła ale

    . . . że to nie ten format, że zakończenie powinno być inne. Pomyślałem „pieprzcie się wszyscy”, wiem co chcę osiągnąć. Więc zdecydowałem się opublikować ją samemu. . .

    takie podejście do tematu zasługuje na jak najniższe pokłony. Na takiej właśnie zasadzie tworzy się sztukę. Nie dla zysku, lecz dla chęci dotarcia do odbiorcy. Wywiad bardzo mnie zaciekawił, jeszcze bardziej podejście Dmitrija Głuchowskiego do pewnych spraw. Oczywiście jest kilka wypowiedzi z którymi nic a nic się ni zgadzam (np. amerykańska ekranizacja z dużym budżetem i sławnymi aktorami), lecz tak to już bywa. Jedno jest pewne. Metro 2033 na 100% kupię i z największym zaciekawieniem przeczytam. Co do gry to się zobaczy. Tutaj akurat wolę pozostać powściągliwy, przynajmniej jak na razie.

Skomentuj Anonim Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here