Nazywam się Frank Castle. Byłem nieźle zapowiadającym się policjantem w Nowym Jorku. Mieście, w którym liczba ścierw i nieudaczników na metr kwadratowy jest wyższa niż gdziekolwiek indziej. Dopóki rodzinna Gnuccich nie weszła mi w drogę. Starali się mnie uciszyć. Zabili mi rodzinę. Kto mieczem wojuje, zginie od kuli.

To trzeba powiedzieć od razu: War in Colombia ukazuje się w cenie 20 PLN i dokładnie tyle jest warta. Prościutki FPS z minimalną ilością opcji i ulepszeń zapewnia rozrywkę na kilka godzin, ale podejście do niego po raz drugi wymaga już żelaznej siły woli. Jak na Polską produkcję jest całkiem nieźle. Gra ma się jednak ukazać na zachodzie i w Azji, gdzie będą nas z nią kojarzyli, i w tym momencie sprawy wyglądają mniej różowo.

Amerykański bohater z Polski

Fabuła nie powala – jako amerykański universal soldier przedzierałem się przez dżunglę w celu spuszczenia łomotu plantatorom koki. Po części inspirowany rozkazem, po części zaś chęcią zemsty za śmierć kolegów z oddziału, główny bohater morduje całe tabuny wrogów w gęstej dżungli. W chwilach wolnych od mordowania niszczy fabryki, lotniska i wille gangsterów. Krótko i na temat, jak to się mawia. Głębia przemyśleń jest znikoma, bo i po co. Nie o to tu chodzi.

Zamorduj tłumy złych ludzi.

Gra nie jest jakoś specjalnie złożona – ot, pędzimy korytarzem udającym dżunglę do kolejnych punktów kontrolnych, gdzie za barykadami czają się bandziory. Czasem napatoczy się typ w wojskowym mundurze, innym razem rasowy członek kartelu, ale zasadniczo wszyscy wrogowie są tacy sami. Od czasu do czasu można porzucać granatami w wozy opancerzone i furgonetki. Czasem nad głową przeleci helikopter z kumplami i pomoże w rozwałce. Poza misjami bieganymi, występują jeszcze misje jeżdżone, w których naparza się z ciężarówki do wszystkiego, co się rusza. Za kółkiem siedzi jednak komputer, to też radochy z tego dużej nie ma. To nie Carmageddon, czy Interstate, więc uznajmy to za swoistą licencia poetica.

Najwolniejszy granat świata

Arsenał do dyspozycji graczy to raptem dwa karabiny maszynowe, szotgun, wyrzutnia rakiet i pistolet. Poza tym po szturmie na stanowisko ogniowe można postrzelać z mocowanego karabinu lub granatnika. Dla nadgorliwych przewidziano granaty ręczne, jednak rzucanie nimi trwa na tyle długo, że ich używanie mija się z celem. Grana leci i leci. Można srobić sobie kawę, obejrzeć wiadomości, zadzwonić do znajomych i zdążyć przed komputer na eksplozję. Dlatego też zdecydowanym faworytem pozostaje karabin, bo trafienie w cokolwiek to łatwizna. Wystarczy widzieć wroga. Szybko zapomniałem o jakimkolwiek rozrzucie czy myśleniu taktycznym – nie ma potrzeby.

Z każdego trupa wypada multum magazynków, apteczek i granatów. W skrócie telegraficznym, wyzwań brak.

Momentami robi się przyjemnie gorąco.

Gra jest niemiłosiernie prosta, zaś przejście przewidzianych 16 misji wymaga inwestycji 2-3 godzin. I tu ciekawostka – trudno się oderwać! Sam nie jestem w stanie zrozumieć tego ewenementu, ale przypuszczam, że powoduje to właśnie prostota rozgrywki. Naprawdę przyjemnie jest wlecieć w środek obozu wroga i sprzedać serię każdemu z 50 nacierających żołnierzy, nie martwiąc się o własne życie.

Niby FPS, niby na serio

Ciekawostką pozostaje fakt, że gra chodzi na silniku Chrome z wrocławskiego Techlandu. Osobiście odniosłem jednak wrażenie, że znacznie uproszczonym. Drzewa, które udają rozległą dżunglę, wyglądają nieźle (choć o odbiciach w wodzie już tego powiedzieć nie można), ale fizyka świata i mechanika ruchów jest strasznie toporna. Co więcej, zrezygnowano nawet z inwentarza, tak charakterystycznego dla gier Techlandu.

„Naprawdę przyjemnie jest (…) sprzedać serię każdemu z 50 nacierających żołnierzy.”

Zasadniczo błędy kardynalne w grze nie występują, aczkolwiek można by się przyczepić do zbytniego obciążenia procesora w ostatnich mapach, gdy gra przypomina slide show, jak i do niemiłosiernie długiego czasu ładowania nowych map. Fizyka czasem wariuje, w wyniku czego przeciwnicy po śmierci potrafią dalej stać jak stali, innym razem zaś wystrzeliwują na kilkadziesiąt metrów w górę. Pomimo faktu, że to gra rodzimej produkcji, mamy do czynienia z wersją kinową, tj. angielskimi dialogami i polskimi tekstami. Osobie odpowiedzialnej za te teksty należy połamać palce i nie dopuszczać do pracy pisarskiej.

Terrorist Takedown: War in Columbia to gra na raz, warta swojej ceny. Jest idealna na prezent dla młodszego brata, jednak kompletnie nie nadaje się dla fanów jakiejkolwiek wojskowości czy FPS-ów. Jej główną wadą jest powalająca prostota, co, o dziwo, momentami staje się jej zaletą.

Ta gra jest jak horror o zombie – wiesz, że jest kiepski, a mimo to chcesz dojść do końca.

Plusy

+ Powalająca prostota

Minusy

– Powalająca prostota
– Niska jakość polskiego tekstu
– Długi czas ładowania

[Głosów:0    Średnia:0/5]

2 KOMENTARZE

  1. Hm. . . Nie miałem zbyt wielkiej ochoty na granie w TT. . . Jednak po przeczytaniu twojej recenzji – chyba pogram trochę dłużej, bo gra wcale taka zła nie jest. . . 🙂 Dzięki !

Skomentuj Zboczeniec Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here