City Interactive jest firmą słynącą z wydawania w naszym kraju gier typowo niskobudżetowych. W jej ofercie znalazły się w ostatnich latach produkcje, które choć nie okazały się kamieniami milowymi polskiej branży growej, to zapewniały każdemu kilka godzin frajdy. Mowa tu chociażby o SAS: Secure Tomorrow, Mortyr III: Akcje Dywersyjne czy Code Of Honor 2: Łańcuch Krytyczny. Niejako z uśpioną czujnością człowiek podchodzi do jednej z ostatnich produkcji CI, zatytułowanej Royal Marines Commando. I w mig uświadamia sobie, że tytuł tego tekstu mówi wszystko. Otrzymujemy grę bez polotu, bez konkretnej wizji, będącą nieudaną kalką produkcji wojennych, a która niejako przypomina niedorozwiniętego klona uwielbianego przeze mnie Call of Duty.

Nutka historii

Herr Admiral Samo Zło

Royal Marines są oddziałami żołnierzy wchodzącymi w skład Royal Navy, które powstały we wrześniu 1664 roku. W swych początkach był to regiment, składający się z 1,2 tys. osób, a miano „royal marine” określano wtedy zarówno żołnierzy, jak i pospolitych marynarzy służących na okrętach. Przez lata jednostki te były jedną z głównych sił broniących Imperium Brytyjskiego. W myśl hasła Per mare, per terram, walczą oni zarówno na morzu, jak i lądzie. Podczas II wojny światowej w Royal Marines służyło około 80 tysięcy ludzi, biorących udział m.in. w operacji Overlord. To właśnie w tych latach zorganizowano pierwsze oddziały komandosów – spadochroniarzy, a więc tytułowe Royal Marines Commandos.

Gra przenosi nas do 1941 roku, czasów operacji Barbarossa, podpisania układu Sikorski-Majski, ogłoszenia Karty Atlantyckiej i japońskiego ataku na bazę Marynarki Wojennej USA w Pearl Harbor. Był to okres olbrzymiej niepewności, gdzie szalę zwycięstwa przechylały nie tylko wygrane na polach bitew, ale i działania dywersyjne, przechwytywanie dokumentów wroga i sabotowanie jego planów. Graczom przychodzi tu wcielić się w postać jednego z komandosów Królewskiej Piechoty Morskiej. Celem jego drużyny jest zdobycie planów, a następnie zapobiegnięcie budowy prototypowych modeli U-Bootów, niemieckich okrętów podwodnych.

„Ale to już było…”

Fabuła, choć do cna wykorzystana w dziesiątkach gier, mogłaby stanowić podstawę naprawdę dobrego shootera. Można liczyć na kilkanaście godzin gry, wiele wątków pobocznych, a przede wszystkim na wolność w przypadku podejmowania decyzji. Faktem jest jednak to, że prowadzeni jesteśmy według schematu „naziści, naziści, używamy urządzenia, naziści, naziści, wysadzamy coś, uciekamy” lub jego „kunsztownych” wariacji. Autorzy Royal Marines Commando nie pomyśleli o tym, by czas potrzebny na przejście gry wykorzystać w kampanii reklamowej – „idealna produkcja dla casuali”. Nie spiesząc się, przejście RMC zajmuje jeden wieczór i pozostawia jeszcze ogrom czasu na wyspanie się do rana.

Stary, pogięło cię?!

Gra została stworzona na bazie silnika Lithtech: Jupiter EX, znanego chociażby z F.E.A.R. First Encounter Assault Recon, Condemned 2: Bloodshot czy kilku innych produkcji znanych z taśmociągu City Interactive. Mylnym byłoby jednak oczekiwać jakości, jaką prezentowało chociażby dzieło ze stajni Monolith Productions. W ramach kontrastu z całkiem mile zaprojektowanymi modelami postaci, w oczy rzucają się kanciaste, szpetne lokacje, ratowane nieco przez tekstury i ogólne zamieszanie (a to strzelanina, a to coś się wali, a to z kolei coś wybucha). Przerażają nienaturalnie układające się ciała wrogów, w przypadku których fizyka odeszła na dalszy plan. Przy wymaganiach sprzętowych, jakość prezentowanych efektów budzi co najwyżej sarkastyczny uśmiech, a ewentualne „czkawki”, obecne chociażby po przejściu punktów kontrolnych, tylko go wzmacniają. Czarę goryczy dopełniają przerywniki filmowe, straszące brakiem polotu, nienaturalną mimiką twarzy postaci i zbytnią długością. Paradoksalnie najładniejszymi elementami Royal Marines Commando są art na okładce i grafika użyta w głównym menu gry.

„Kali chcieć, Kali walczyć…”

Oddzielny akapit należy poświęcić Sztucznej Inteligencji. W przypadku naszych kompanów określenie „jednostki specjalne” nabiera nowego, ironicznego znaczenia. Sytuacje, gdy pozostali członkowie drużyny okazują się pomocni, można zliczyć na palcach jednej ręki. Zamiast tego zdarza się im blokować przejścia, klatki schodowe, a w chwilach euforii wbiegać pomiędzy nazistów i ich ziejące ogniem karabiny. Całe szczęście, że chluba JKM (poza nami rzecz jasna) jest nieśmiertelna. Przynajmniej ten zabieg sprawia, że poszczególnych etapów nie musimy powtarzać przez towarzyszących nam goryli. Przeciwnicy to z kolei rasowi kamikadze, którzy zasłon używają jedynie w ostateczności. Znacznie częściej zdarza im się zatrzymać w bezruchu… zapewne, by dogłębnie przemyśleć sens życia, które właśnie im kończymy.

Też widzicie to przerażenie?

Jednym z nielicznych aspektów Royal Marines Commando, jaki bez wahania można polecić, jest zasób broni oddanej do naszej dyspozycji. Otrzymujemy m.in. rewoler Webley, pistolet Luger P08, granat ręczny 36M oraz dymny M18, pistolety maszynowe MP40 i Tommy Gun oraz karabiny maszynowe MG42 i Bren. Prawdziwa zabawa zaczyna się w momencie, gdy w nasze ręce wpada strzelba powtarzalna Winchester Model 1897 (pierwsza masowo produkowana strzelba pump-action przeładowywana ruchem łoża). Wtedy to naziści zaczynają padać parami, a przy odrobinie szczęścia nawet trójkami za pomocą jednego strzału. W grze pojawia się ponoć Panzerfaust, jednak w kilka godzin, jakie zajęło przejście RMC od intro do outro, nie było mi dane odszukać go. Z bronią dostępną w grze wiąże się dość dokładne odwzorowanie fizyki jej działania. Rozrzut, szybkostrzelność i możliwość prowadzenia ognia zaporowego są niewątpliwym atutem, jednak toną w akcji, jaka w większości wypełnia ekran.

„Land of Confusion”

Kilka ciepłych słów chciałoby się też powiedzieć na temat trybu multiplayer. Chciałoby, jednak nie można, ponieważ ten… nie istnieje. Pole „szerokopasmowe łącze internetowe lub sieć lokalna (tylko przy grze dla wielu graczy)”, umieszczone w wymaganiach sprzętowych na pudełku, wprowadza w błąd każdego kupującego. Rozgrywek sieciowych nie wprowadza też patch, dostępny na oficjalnej stronie RMC. A szkoda, ponieważ nawet tak krótka kampania, jaką cechuje się gra, nabrałaby nowego wymiaru dzięki zabawie w trybie co-op, a potyczki z żołnierzami Wehrmachtu i oficerami Gestapo mogłyby stać się nieco żywsze i… bardziej inteligentne.

I believe I can fly…

Zostałem zapytany, komu byłbym w stanie polecić Royal Marines Commando. Gra sprzedawana jest z klasyfikacją PEGI 16+. Co za tym idzie, nie nadaje się dla młodszych graczy, dla których jakość wykonania nie jest czynnikiem wiodącym, a którym zależy tylko na strzelaniu do „wszystkiego co się rusza”. W dziesięciostopniowej skali jestem w stanie dać jej jedynie cztery oczka, i to tylko z szacunku dla twórców za wkład pracy oraz ze względu na szczątkowe elementy, które mogą się podobać osobom o niskich oczekiwaniach. Plus za fakt, iż przez ostatnie lata spotykałem gry dużo gorsze. Jeśli nie wiecie co zrobić z dwiema dychami… może nie będzie to wybór życia, ale takimi rzadko kiedy stają się „budżetówki”.

„A miało być tak pięknie…”

Podczas pisania tekstów o tego typu produkcjach pociesza mnie jeden fakt: jako recenzent otrzymuję darmowy egzemplarz gry. Sprawia to, że zaoszczędzone dwadzieścia złotych mogę bez wyrzutów przeznaczyć na kawę i ciastko. Do produkcji City Interactive podszedłem z dużą dozą zaufania. Być może nawet z nadzieją w mym oziębłym serduszku. Jednak nawet po powtórzeniu części etapów gry nie jestem w stanie wykrzesać z siebie jakiegokolwiek dodatkowego komentarza o zabarwieniu pozytywnym. Są tytuły, o których można pisać dziesiątki tekstów. Są też produkcje, które po zrecenzowaniu muszą odejść w niepamięć – Royal Marines Commando należy do tej drugiej kategorii. Z szacunku dla czytelników i z troski o własne zdrowie, pozwolę sobie zakończyć wywody. I przysiądę na trochę do starego, dobrego Call of Duty…

Zawód recenzenta to ryzykowna robota. Jak wszyscy gracze musi stanąć „face to face” z oddziałami nazistów, zastępami obcych, panoszącymi się wszędzie grupami mutantów, zbójeckimi bandami elfów i innego typu plugastwem. I choć jest to wizja dość ciekawa, to właśnie osoba pisząca recenzje pozbawiona jest jednego – nie zawsze decyduje o tym, w co gra. Tracąc jeden przywilej, zyskuje inny – może ostrzec innych przed gniotami, jakie pojawiają się na rynku. To będę miał dziś okazję uczynić…

Plusy

Minusy

[Głosów:0    Średnia:0/5]

11 KOMENTARZE

  1. po co tracic czas na recenzowanie takich gniotów podczas gdy wokół potencjalnych hitów nie brakuje? powiedzmy sobie szczerze że i tak nikt w to nie będzie grał (no może znajdzie się paru kamikadze). Szkoda dwóch dych. Kawa z ciastkiem przy tej „grze” wręcz wymiata swą dawką rozrywki.

  2. Gdyby nie recenzja i „przestroga” przed tym tytułem wielu mogło by nie zjeść ciastka a mimo to mieć niestrawność. Takie recki też są potrzebne 🙂

  3. powiedzmy sobie szczerze że i tak nikt w to nie będzie grał (no może znajdzie się paru kamikadze).

    Nawet nie wiesz jak bardzo się mylisz. Takie produkcje sprzedają się lepiej niż wiele potencjalnych hitów. Myślisz, że robią je bo lubią być pod kreską – dokładać do biznesu? To, że hardkorowycy ich nie kupią. . . hmm hardkorowcy śmieją się z Wii a gry na tę konsolę póki co nie dają szans Crysisom, Mirror’s Edgom i innym Killzone’om.

  4. katmay, oczywiście nikt nie robi gier za darmo i żeby wspierac branżę z własnej kieszeni. Polemizowałbym jednak w kwestii tego, czy ta gra przynosi jakiś zauważalny profit. Jednakże jeżeli chodzi o Wii, to jest to całkowicie inny segment rynku, dla innej grupy, powiedzmy nastawionej na familijny gaming. Nie powiesz chyba że ktoś kto szuka strzelanki, nawet totalny rookie, będzie notorycznie sięgał po takie „półprodukty” jak zrecenzowany wyżej, wiedząc doskonale o tym, że naokoło bombardowany jest informacjami o Call Of Duty, Far Cry, Crysis, Gears Of War i wielu innych „must-have”. Inna sprawa, że o takich grach, jak tu przedstawiona, prawie w ogóle nie słychac, bo kto będzie łożył na kampanie reklamową czegoś, co nie nadaje się w dłuższej perspektywie do użycia? Owszem, pozostaje jeszcze kwestia ceny, Gearsów nie dostaniemy za dwie dychy w końcu i tu upatrywałbym znikomej szansy Royal Marines Commando na jakąś tam sprzedaż. Nie dlatego, że gra znajduje uznanie u innej grupy graczy, tylko dlatego, że jest żenująco tania.

  5. @4 – Wybacz, że odpowiadam na szybko, ale wiesz. . . praca :)Jeśli nie wierzysz, że takie gry przynoszą zysk to zapoznaj się z prospektem emisyjnym City Interactive. Jest zdaje się dostępny pod tym adresem http://www.city-interactive. com/pl/relacje-inw. . . jny-4.htmlMyślę, że cyferki Cię zaskoczą.

  6. Jakby się wszystkie gry tak sprzedawały jak te City to tutaj w Polsce by było growe eldorado. Dają ceny odpowiednie do jakości więc nie ma się co denerwować.

  7. City od zawsze wydawalo dosc podejrzane gry. Przykladowo taki Operation Thunderstorm, ostatnimi czasy. Gra ma w sobie pare pozytywnych cech, ale ogolnie jest slaba i bardzo krotka. Najwieksza jej zaleta jest chyba muzyka i mimo wszystko dosc mroczny klimat. A poza tym, to taki sobie shooter jak sprzed 10 lat.

    • Naprawdę bardzo fajnie, że zmuszacie się do recenzowania takich gniotów. Tylko nadal nie wiem po kiego grzyba.

      W zasadzie odpowiedź znajduje się już w leadzie do tekstu. . . Bo dzięki temu mamy okazję przestrzec graczy 😛 Pośród „budżetówek” znajdują się perełki, ale i gnioty, jak wyżej opisany 😉

      • W zasadzie odpowiedź znajduje się już w leadzie do tekstu. . . Bo dzięki temu mamy okazję przestrzec graczy 😛 Pośród „budżetówek” znajdują się perełki, ale i gnioty, jak wyżej opisany 😉

        OK, dzięki za wyjaśnienie 😉 Pomimo tego uważam, że recenzowanie gniotów nie ma sensu. Niech takimi sprawami się zajmą portale i pisma, których oceny są wliczane do średniej ocen z Gamerankings. com a ja sobie poźniej wychwycę czym warto się interesować, przeglądając wspomnianą wcześniej stronkę. Proszę mnie źle nie zrozumieć – Valhalla jest jak śmietanka wśród branżowych portali w PL. Uwielbiam czytać recki (I nie tylko recki) tutaj ale chcę poznawać zdanie redaktorów na temat gier, które prezentują odpowiedni poziom. Prawdziwe gnioty (obrazę dla tej branży) można zostawić w spokoju bo i tak nie ma sensu (IMO) czytanie recenzji gry ocenionej na 4. 0 lub 3. 0. To przecież oczywiste, że żaden szanujący siebie gracz nie kupi czegoś takiego 😉

  8. Kolejne dzieło tej polskiej firmy. Grafika może stara się jakoś wyglądać z tego co widać po screenach. Rozbawił mnie tytuł paragrafu: „Kali chcieć, Kali walczyć. . . „. Rzeczywiście szkoda tych 20 zł które można przeznaczyć na dużo bardziej rozrywkowe spędzenie czasu:)

Skomentuj Konrad Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here