Książka, telewizja, gry komputerowe – alternatywne sposoby spędzania wolnego czasu. Łączy je jedno – mają dostarczyć nam przyjemności, sprawić, że oderwiemy się od szarej rzeczywistości i przeniesiemy się w jej atrakcyjniejszą alternatywę. Nie oglądamy TV, nie czytamy książek czy wreszcie nie gramy w gry, aby się umartwiać. Od tego jest pokutne biczowanie lub leżenie krzyżem. Dlatego kiedy zasiadam przed komputerem oczekuję jednego – dobrej zabawy, która mnie odpręży i zrelaksuje. Nie szukam szczególnie wysublimowanych doznań kulturalno-intelektualnych. Potrzebuję czystego „funu”. I w znakomitej większości przypadków to dostaje. Niestety, nie zawsze.

Dobra gra dla mnie to taka, która da mi owej zabawy nie za dużo, nie za mało, a także w takiej postaci abym się tym graniem nie zmęczył, ale żeby nie było za łatwo. To banał i truizm – wpisuję się w standardowe oczekiwania graczy. Oczywiście – to ogólniki, ale to przecież twórcy gier występują tu w roli kucharza – my jesteśmy tylko konsumentami. A chyba nikt nie wątpi w to, że to kucharz winien znać proporcje a nie gość restauracji. I choć z jednej strony są to oczywistości (oczywiste oczywistości – ma się rozumieć) okazuje się, że nie tak łatwo je spełnić.

Boleśnie odczułem to w weekend, a właściwie przez ostatni tydzień. Nasz Drogi WÓDZ zobligował mnie do skończenia wreszcie gry w Neverwinter Nights 2 i zabrania się za czekającą na swoją kolej Maskę Zdrajcy. Właściwie nie musiał mnie nawet popędzać. Od dłuższego czasu usiłowałem zakończyć przygodę z NWN2. Bezskutecznie. Okazało się, że w tym wypadku kucharz zdecydował się upichcić danie, które zatrzyma nas w restauracji nie godzinę, nie dwie, ale całą dobę… I o ile początkowo zupełnie nie odczuwałem długości gry – wręcz mi to pasowało, o tyle po dobrych kilkudziesięciu godzinach gry zacząłem nerwowo spoglądać na to, w którym miejscu gry jestem. Jakież było moje zdziwienie kiedy okazało się, że przede mną jeszcze całkiem pokaźna część przygody. Konsekwentnie dzień w dzień (a raczej noc w noc – bo tylko wtedy mam czas na granie) parłem do przodu jak na porządnego wikinga przystało. I tak dotarłem do ostatnich 3 misji. Był piątek. „Super” – pomyślałem, mając nadzieję, na to, że piątkowej nocy zabawa z NWN2 dobiegnie końca. Zaczęło się wszystko od morderczego pojedynku z dwoma smokami. Wcześniej spotkałem się z ich kuzynem w pojedynkę i było ciężko. Tym razem było… bardzo ciężko. Nie pamiętam ile razy musiałem ładować grę, ale było tego ładnych parę razy. Na szczęście w plecaku mojego dzielnego krasnala znalazły się wybuchające kule. Kiedy kurz bitewny opadł a na polu walki stał tylko niezawodny Khelgar pomyślałem, że teraz to już będzie z górki. Okazało się, że twórcy mają wobec mnie inne plany.

Kolej przyszła na oblężenie mojej warowni. Autorzy jednak postanowili sprawić, aby z przyjemności, gra stała się dla mnie irytującym pojedynkiem. Spotkanie z Czarnym Gariusem znów zaowocowało „chorobą loadową”. Ograniczona przestrzeń, szalejący Nocny piechur, który kosił moją drużynę niczym zboże w czasie dożynek. Po wielu próbach, wielkim wysiłkiem udało się pokonać przeciwników. Niestety nie przypominam sobie, żeby sprawiło mi to przyjemność. Byłem wściekły i rozdrażniony kolejnymi nieudanymi próbami. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść, choć o tym jeszcze nie wiedziałem. Zegar wskazywał 3.30 w nocy toteż zdecydowałem udać się na spoczynek z ambitnym planem zakończenia gry w sobotnie przedpołudnie.

Ostatnia misja, czyli wycieczka do siedziby Króla Cieni i Final Battle. Dwie, góra trzy godziny i będę mógł odznaczyć za szafą kolejny zaliczony tytuł. Ostatecznie do gry zasiadłem nieco po południu. Niestety sporo czasu zabrało mi odpowiednie przygotowanie drużyny. Mikstury leczące, odpowiedni dobór czarów, pociski do łuków, kusz, proc. Odpowiednia broń dla tanków, amulety i pierścienie dla magów. Koniec końców byłem gotów.

Twierdza Króla Cieni okazała się męczącym do bólu wyzwaniem. Zamiast prostej drogi do komnaty Arcywroga trzeba było pałętać się przez korytarze szukając portali, które przenosiły nas do kolejnych części tego labiryntu. Same portale nie byłyby męczące gdyby nie atakowały mnie bezustannie hordy przeciwników. Ich ilość i moc zmuszały do sporego wysiłku. Co gorsza, próba odpoczynku (aby podleczyć się i odświeżyć czary) kończyła się przerwaniem snu i błyskawicznym atakiem wrogów. W obliczu faktu, że drużyna kładła się spać mocno poobijana takie starcia wymagały nie lada ekwilibrystyki, żeby wyjść z nich cało. Obawiając się znów ataku w czasie snu zrezygnowałem z odpoczynków i parłem do przodu. Niestety dość szybko wyczerpały się zaklęcia leczące i te ofensywne, a wrogów wcale nie ubywało. Wampiry, Cienie, Szkielety, jacyś magowie, Lisze i inne paskudztwa. W końcu w akcie desperacji – po dobrych kilku godzinach przedzierania się i walk (kończących się konsekwentnie porażkami) – postanowiłem odpocząć mimo ryzyka ataku. I dopiero wtedy odkryłem, że atak owszem następuje, ale tylko przy pierwszej próbie snu. Jeśli uda się odeprzeć szturm wroga to następna próba kończy się sukcesem i można się zregenerować. Bogatszy o tą wiedzę i wściekły na to, że zmarnowałem tyle czasu na próbach przedarcia się przez labirynt bez odpoczynku ostatecznie dotarłem do ostatniego korytarza gdzie przyszło mi się zmierzyć z trzema Łupieżcami Cienia – mocnymi przeciwnikami, których aby zniszczyć wcześniej trzeba było zakląć inkantując dość długie zaklęcie. Oczywiście kilka prób zakończyło się niepowodzeniem. Chwytając się różnych taktyk wreszcie powaliłem przeciwników, a moja drużyna przeszła nad truchłami Łupieżców Cieni docierając do wrót Sanktuarium, w którym miał czekać na mnie Król Cieni. Znów leczenie, przygotowania, zaklęcia ochronne.

Jakież było moje zaskoczenie kiedy w Sanktuarium przywitał mnie nie oczekiwany Król Cieni, ale dobry znajomy z czasów oblężenia i wcześniejszych – Czarny Garius, któremu udało się zwiać ostatnim razem. Tego już było za wiele. Ile można rozwlekać zakończenie gry? Rozumiem – zrobić epicki pojedynek z arcywrogiem, ale nieczyste zagrania w postaci rzucania mi cały czas pod nogi kłód w postaci wszelkiej maści popleczników bliższych i dalszych Króla Cieni było zagraniem nie fair. Konfrontacja z Gariusem zaowocowała zdradą niektórych członków mojej drużyny (w tym bardzo użytecznej czarodziejki). Zdecydowali się stanąć u jego boku w nadchodzących pojedynku. Walka rozpoczęła się błyskawicznie i równie szybko się dla mnie skończyła. W pierwszej fazie zaskoczył mnie przywołany przez przeciwnika demon, który skutecznie rozprawił się z częścią mojej drużyny zanim ja zdążyłem zareagować. Dołączyła do niego wesoła gromadka wszelkiej maści potworów. Było krwawo i… boleśnie. Do tego przeszkadzały jakieś magiczne bariery, które skutecznie rozdzieliły moją drużynę ułatwiając jej rzeź mojemu przeciwnikowi. Drugie podejście trwało znacznie dłużej (demon prawie padł) jednak również zakończyło się moim niepowodzeniem, tak jak kilka kolejnych (na różnych etapach walki z Gariusem).

Było już grubo po 22, a ja miałem dość. Wściekły wyłączyłem kompa ogłaszając żonie i całemu światu co myślę o takim konstruowaniu zakończeń gry. Naprawdę, nie pamiętam, kiedy ostatni raz jakaś gra tak mnie rozwścieczyła. Moja droga małżonka udała się na spoczynek, a ja zostałem ze swoją wściekłością. Trzy godziny i gorąca wieczorna kąpiel pozwoliły mi ochłonąć, zebrać myśli i przemyśleć taktyki działania. Ok. 1-ej w nocy przystąpiłem do kolejnej próby. Pierwsze dwa starcia zakończyły się porażką jednak kolejne, sam nie wiem jakim cudem (wyczerpałem wszystkie dystansowe czary ofensywne), bo chwytałem się już naprawdę różnych dziwnych strategii zwieńczył sukces. Zegar wskazywał 20 minut po 2 w nocy, a oczy kleiły się niemiłosiernie. Postanowiłem ostatnie starcie odłożyć na niedzielę. Przyznam szczerze, że nawet nie czułem zadowolenia z pokonania Gariusa. Pomyśleć, że początkowo miałem grę skończyć jeszcze w piątek!

Final Battle rozpoczęła się ok. godziny 20.30 w niedzielę. Byłem zdeterminowany. Ba! nawet Katmayowi kazałem trzymać kciuki, żeby wreszcie znienawidzony Król Cieni padł. Pierwsze starcie, choć trwało dobre kilkadziesiąt minut (z czego lwią część czasu zżarły pauzy i dobieranie czarów, wskrzeszanie, leczenia, ucieczki etc.) zakończyło się śmiercią wszystkich członków drużyny. Drugie podejście okazało się lepsze. Choć kolejni towarzysze padali wciąż wskrzeszani, podleczani pruli do Króla Cieni wszystkim co magiczna fabryka dała. Dookoła niego hasały przyzwane najpotężniejsze żywiołaki, a w jego kierunku co chwila odpalałem kolejne kule ogniste i pioruny. Kiedy wreszcie mocno osłabiony zaczął ustępować okazało się, że to nie koniec. Tym razem podzielił się na wiele postaci, które stadnie atakowały moją drużynę. Ta wprawdzie została uleczona, ale czarów coraz bardziej ubywało. Przytomnie na początku drugiej fazy pojedynku dokonałem zapisu gry. Szybko musiałem z niego skorzystać. Kolejne podejście to mordercza walka i kolejna porażka (acz po długiej i heroicznej batalii). Problemem była konieczność oszczędzania zaklęć – wiedziałem, że walka z wcieleniami to na pewno nie koniec (i nie myliłem się!). Ostatecznie udało mi się odkryć skuteczną taktykę przeciwko manifestacjom Króla Cieni (konieczność biegania do kilku magicznych posągów, które odnawiały moje moce) i metodycznie wszystkie wyrżnąłem przy użycia młota i miecza (w myśl oszczędzania zaklęć). Kiedy już wszystkie padły wrócił On – czyli Król Cieni we własnej osobie. Tym razem był jeszcze większy i jeszcze silniejszy. Na szczęście, nie wiedzieć czemu moja drużyna była odporna na jego ciosy. Niestety – on na jej ciosy również. Aby wyjść z impasu trzeba było zniszczyć wszystkie posągi (było ich pięć). Kolejne 10 czy 15 minut zeszło na ich rozwalaniu – przypominam, że kończyły mi się zaklęcia więc musiałem ograniczyć się do podstawowych mocy jednego z członków mojej drużyny. Kiedy Ammon Jerro zniszył ostatni posąg przyszedł czas na rozbicie portalu, z którego czerpał moc Król Cieni (czy słyszę już wasz śmiech? Ja na tym etapie już się śmiałem, choć była w tym odrobina szaleństwa…). Rozbiłem portal. Teraz wreszcie mogłem się ostatecznie rozprawić z moim Arcywrogiem. O dziwo, twórcy nie kazali mi już śpiewać Pieśni Powalenia, albo zatańczyć Tańca Zniszczenia. Nie musiałem również uderzać wroga srebrnym ostrzem w rytm Domowego Przedszkola. Wystarczyło go najzwyczajniej w świecie zabić! Kiedy już otrząsnąłem się z szoku przyzwałem wszystko co tylko miałem, żywiołaki, wilki, niedźwiedzie, borsuki, zabrakło tylko psów, kotów i kur. Wesoła gromadka rzuciła się na Króla Cienia, a ja konsekwentnie odpalałem wszelkie możliwe czary w jego kierunku. Poszło zaskakująco szybko. Po kilku minutach zachwiał się i padł. Odetchnąłem z ulgą. Było trochę po 23-ej, a ja wreszcie zakończyłem ten koszmar w 115 aktach.

Żeby było śmieszniej, samo zakończenie historii (narracyjne) było całkiem niezłe. Co z tego, skoro przez ostatnie 3 dni gry była to jedna wielka katorga, która niewiele miała wspólnego z przyjemnością, zabawą, relaksem, a jedyne co mi dawała to kolejne dawki wściekłości, frustracji i przekleństw rzucanych przeze mnie w kierunku monitora. Sama zabawa w NWN2 zajęła mi grubo powyżej 100h – zdecydowanie za długo. Oczywiście, gdybym przechodził grę po raz kolejny pewnie zrobiłbym to dwukrotnie szybciej. Problem w tym, że gracz grający pierwszy raz nie zna sposobów jak pokonać napotkanego przeciwnika – musi je dopiero odkryć, a w tym wypadku pożerało to olbrzymie ilości czasu. Czy obrana przez twórców NWN2 strategia może być określona jako właściwa – mam co do tego wątpliwości.

Niestety opisany przeze mnie przykład nie jest jedynym. Do dziś pamiętam wściekłość mojego przyjaciela, który niemal zarzucił grę w Far Cry przez ostatni pojedynek z bossem. Takie przykłady można mnożyć.

Dlaczego twórcy gier zamiast przygotować smaczne danie na sam koniec serwują nam niepotrzebne dłużyzny czy kosmicznie trudnych rywali? Zgadzam się, że Ostatnia Walka musi się różnić od pozostałych – ale litości – nie może to być bój który przyprawi nas o zawał serca czy ciężką nerwicę. GRY MAJĄ BAWIĆ, NIE WNERWIAĆ! Oczywiście najprościej skonstruować poziom pełen hardcorowych przeciwników znacznie wydłużając tym samym czas gry, jednak czy w ostatecznym rozrachunku jest to korzystne dla samego tytułu? Wątpię. Często po tego typu akcjach pozostaje niesmak i wściekłość na twórców, którzy popsuli nam doskonałą zabawę. A chyba nikt nie lubi jak mu się to robi.
Prawda?

[Głosów:1    Średnia:4/5]

20 KOMENTARZE

  1. O, tam, w kącie widzicie? Tak, to pudełko od „Fahrenheita” do dziś nie dokończyłem! Nie mam nerwów, żeby przejsc ten powalony kawałek skradankowy. Gdy myślę o Twórcach, mam ochochę powiesić ich do góry nogami nad ogniskiem i metodycznie obdzierwać ze skóry za pomocą tarki kuchennej.

    • Polecam wiadomość

      O, tam, w k?cie widzicie? Tak, to pude?ko od „Fahrenheita” do dzi? nie doko??em! Nie mam nerw??eby przejsc ten powalony kawa?ek skradankowy.

      Ja miałem farta, i go przeszedłem. Wyślę ci save, bo warto przejść tę grę w całości (żeby zobaczyć jedną z głupszych końcówek w historii). Trochę się zawiodłem na Zeldzie: PH. Myślałem, że będzie trudno, a tu lajcik. Jednym z trudniejszych jest ostatni poziom w Maxie Payne. 2 piętra obstawione gośćmi z granatnikami + grupa szturmowa z karabinami robią swoje. Bogu dzięki, że na PC jest quicksave 🙂

  2. Jolo – ciesz sie, ze w Suikodena V nie grales. Tam ostatnia lokacja to bylo 3 bossow jeden po drugim, duel i final boss BEZ mozliwosci save’u. To jedna byl maly problem – pierwsza trojka nie byla specjalnie trudna, a duel byl banalny. Jednak co z tego, skoro musialem swoja druzyne podzielic na trzy szescioosobowe teamy (kazdy bral na siebie jednego bossa), a na prawde wypasionych postaci mialem moze 8. Kiedy juz przygotowalem idealna taktyke i rozklad postaci do druzyn, trzeba bylo przechodzic nimi do bossow, zeby przed finalowa potyczka znowu sie polaczyc i wybrac najlepszych szesciu. Potem, dla odprezenia, byl balany duel i FINAL BOSS, czyli dla mnie katorga. Zamiatal mna podloge raz po raz, a ja dostawalem szalu. Najgorsze bylo to, ze jesli zginalem w walce, to moglem ja zaczac od nowa, ale w identycznym skladzie, identycznie przygotowanym, ergo musialem isc od poczatku. A jako, ze scenek chyba nie dalo sie wylaczac, mialem regularne napady furii. Kazde kolejne podejscie do final bossa to byla co najmniej godzina na samo dojscie do niego, troche czasu na scenki i na perfekcyjne przygotowanie sie do walki (w koncu wygralem!) zeszla mi chyba kolejna godzina. A zakonczenie bynajmniej nie bylo satysfakcjonujace. Myslalem, ze zjem pada, a potem wysle koperte z waglikiem do siedziby Konami! ;/W Chrono Triggerze pamietam tez byly ostre historie z final bossem, bo najpierw trzeba bylo pokonac jego dziewiec inkarnacji, potem zniszczyc skorupe, we wnetrzu skorupy pokonac jego kolejna forme i na koncu zmierzyc sie z jego „rdzeniem”. Tyle dobrze, ze dalo sie zrobic save’a gdzies w srodku ;DAle z drugiej strony – za latwo tez byc nie moze. Do dzis pamietam, jak po 90h godzinach gry w Final Fantasy X zabilem druga forme Braska’s Final Aeon (przedostatni boss, ale z ostatnim nie da sie przegrac) JEDNYM atakiem.

  3. Ahh skąd my to znamy 🙂 próbuje przejść pierwsza część NWN w tym że nikt nie każe mi jej skończyć w parę tygodni (ufff). . . mogę odpocząć parę tygodni po wielogodzinnej batalii z bossami lub chordami nieprzyjaciół których i tak nie udało się pokonać. Jestem dość nerwową osóbką i jeśli nie odpocznę od takiej gry jestem gotowa wyrzucić ją za okno 🙂 podobna historia tyczy się Dungeon Siedge w tym że gra jest dość prosta ale baardzo długa. . . odpuściłam ją sobie na kilka dni ponieważ byłam już znudzona . . . ileż można przemierzać lokacji i zabijać hordy przeciwników a końca nadal nie widać. Zabij Kruga wypij miksturę, zabij Goblina wypij miksturę. . . No ale cóż i tak je kochamy za ich klimat i muzykę, lokację czy inne elementy i wrócimy do tych tytułów pewnie nie jeden raz.

  4. Na szczęście ja mam troszkę inaczej. Jeżeli chodzi o RPG maści wszelakiej, to zazwyczaj z uporem maniaka robie wszystkie questy poboczne jakie tylko się da, więc na final boss’a mam tak napakowaną drużynę, że zazwyczaj zmiatam go z powierzchni ziemi niczym Gołota Tysona (yyyy, chyba jednak to nie tak miało być ;]). W Każdym bądź razie, nie mam z tym jakiś większych problemów. Co do zkończeniowych horrorów, pamiętam jak straszliwie dała mi w kość końcówka Suikodena 1. Walczyło się z jakimś smokiem o 3 głowach, no i te głowy odrastały sobie jak grzyby po deszczu. Nie wiem, nie pamiętam teraz ile ich tam odrosło, ale walka trwała coś około 3 godzin. Koszmar.

  5. Ostatnio taka przygode mialem z GUN’em. Calosc przechodzilem sobie na normalu, bez jakichs wiekszych problemow, az w koncu doszedlem do wielkiego zlego szefa. Probawlem 1 raz, 2,3. . . Potem na zmiane z bratem. Znow ni hu hu. Ile wtedy przeklenstw poszlo. . . Skonczylo sie na tym, ze plytke wyjalem i na 2 lata mialme problem z glowy. Ostatnio jednak, po ktoryms z kolei obejrzeniu Mavericka postanowilem, ze przejde w koncu tego glupiego grubasa. Pamietjac jednak poprzednie problemy, zaczalme grac od nowa na poziomie Easy 😉 Ale i tak Final Boss znow mi napsul krwi.

  6. piekielnie trudne końcówki potrafią obrzydzić grę na dobre. Dla mnie taką gra był FarCry. Grało się świetnie, aż tu nagle gra straciła cały flow. Poziom trudności w Commandosach też czasami prowokował pytanie „co za szaleniec projektował te plansze??”Ale dla mnie największą irytacje budzą gry z otwartymi końcówkami albo nie wyjaśniające nic z całej intrygi. Tak było przede wszystkim z dwoma tytułami: Still Life i Dreamfall’em. Still Life nie dość że sam w sobie jest słabiutki, a jego toporność i liniowość obraża godność każdego gracza, ale nic to przy pomyśle, że by gre skończyć na niczym. Rozwiązujemy zagadkę morderstw, jesteśmy na tropie, a tu gra się kończy i mordercy jak nie było tak nie ma. Debilna końcówka złej gry. Ale jeszcze większy żal mam do Dreamfalla, a to dlatego że polubiłem tą grę. Ma świetną, wciągającą fabułę, świetne postacie i scenerie (jest zdecydowanie za łatwa i ma żenujące elementy sprawnościowe, ale to można przełknąć). Ciosem poniżej pasa jest za to otwarta końcówka w której dramat i suspens jeszcze bardziej narasta, a gra się urywa z sugestią żebyśmy cierpliwie czekali na kontynuacje. . . . Tydzień po skończeniu czytam na serwisach że Funcom całkowicie wycofuje się z gier offline i zajmuje się tylko MMO. I w tym momencie poczułem się wydy. . . oszukany. AHA, no i końcówka ‚Beyond Good & Evi’. Gra cudowna, doskonała i w ogóle sam miód, ale do dziś nie przeszedłem finałowej walki.

  7. Ciacho – to nie przechodz. Jak zobaczysz koncowke, to (z tego co piszesz) zapewne krew Cie zaleje i szlag jasny trafi. A jak czlowiek zda sobie sprawe, ze sequela, ktory moglby wyjsnic ending, pewnie nigdy nie ujrzymy, to az mi sie niedobrze robi na mysl o pazernosci Ubisoftu.

    Co do zkończeniowych horrorów, pamiętam jak straszliwie dała mi w kość końcówka Suikodena 1. Walczyło się z jakimś smokiem o 3 głowach, no i te głowy odrastały sobie jak grzyby po deszczu. Nie wiem, nie pamiętam teraz ile ich tam odrosło, ale walka trwała coś około 3 godzin. Koszmar.

    O, Digital, widze, ze nie tylko ja mam problemy z Suikodenami. Witaj w klubie 😀

  8. Walka z generałem RAAMEM na poziomie insane w Gears of War. To jest dopiero trudna sztuka! Wprawdzie jak ktoś skończył dwa razy grę na pozostałych poziomach trudności to na Insane będzie trochę łatwiej (W końcu zna się sztuczki potrzebne do ubicia tego drania). Ale i tak jest niesamowicie mocnym przeciwnikiem.

  9. Walka z generałem RAAMEM na poziomie insane w Gears of War. To jest dopiero trudna sztuka! Wprawdzie jak ktoś skończył dwa razy grę na pozostałych poziomach trudności to na Insane będzie trochę łatwiej (W końcu zna się sztuczki potrzebne do ubicia tego drania). Ale i tak jest niesamowicie mocnym przeciwnikiem.

    Ano właśnie. Ostatnio trzeci raz przeszedłem Gearsów (tym razem na Insane). Czy jest jakiś sposób na pokonanie RAAMa bez używania triku z „zacinającym się” bossem? Nie korzystając z niego ładowałem w tego wrednego typa wszystką amunicję a on dalej mnie atakował. . .

  10. Katmay—>spróbuj z nim pogadać, może jest sfrustrowany jakąś grą i dlatego taki agresywny? :)Z jednej strony to co piszecie mnie pociesza – nie tylko ja mam problemy tej natury. Z drugiej strony to dowód na to, że w wielu grach twórcom nie udało się znaleźć tych idealnych proporcji, a to już źle. W tym wszystkim najbardziej wkurza mnie jednak to, że bardzo często aż do zakonczenia gra mi się podoba, a przydługie i zbyt trudne zakończenie sprawia, że zupełnie się do tytułu zniechęcam i potem jedyne co pamiętam nt danej gry to to że mnie diabelnie wkurzyła.

  11. Mnie też strasznie drażni brak zbalansowania rozgrywki. Ale mnie wkurza raczej zbyt niski poziom trudności. W KOTOR2 pokonałem dwoma standardowymi uderzeniami kolesia, który podróżował po kosmosie i niszczył całe światy. Wolałbym już chyba żeby w ogóle nie można go było pokonać. NWN2 porzuciłem w połowie, bo na poziomie trudności hardcore d&d nie stanowiło żadnego wyzwania, więc trochę zaskoczyła mnie Twoja relacja z końcówki.

  12. Teraz ja swoją przypowieść przedstawię. Działo się to dekadę temu, kiedy w kraju mrocznym od piractwa jedynym prawdziwym „szeryfem w mieście” był miesięcznik Gambler, obowiązkowe wyposażenie szanującego się Elektronicznego Szulera. Bodajże w numerze listopadowym na dołączonym krążku CD znajdowała się gra hybryda gatunkowa – Uprising. Dla nieobeznanych w temacie – była to krzyżówka RTS z FPS, coś jak Battlezone (notabene świetne acz nie do końca przemyślane) lub bardziej współczesny Savage: Battle for Nevreth. Otóż w wyżej wzmiankowanej grze, właściwie demie Uprising były 3 tutoriale (bułka z masłem) i jedna misja z kampanii. Tu dopiero zaczynała się katorga, ponieważ w grze nie można było budować baz gdzie popadnie tylko na wyznaczonych „fundamentach”. Kłopocik w tym, że fundamentów na mapie było 6, a wróg od ręki miał chyba ze trzy bazy. Wojowałem dzielnie, budowałem bazy, produkowałem czołgi, piechotę, samoloty szturmowe, bombowce i tak wszystko na nic. Nie wytrzymałem w końcu i zdecydowałem się solidnie przygotować do przejścia misji. Najpierw zorganizować „dane wywiadu” potem wysmażyć jakiś plan ataku. Przygotowałem odpowiednią mapkę w Paincie, naniosłem dane wywiadu i zdecydowałem się przeprowadzić rozpoznanie bojem terytorium wroga celem aktualizacji mojej mapy sztabowej. Wziąłem mój niemały czołg i rozpocząłem atak. Zajmowałem kolejne bazy aż po zdobyciu czwartej bazy (wtedy wróg miał 2 a ja 4) niespodziewanie WYGRAŁEM misję. Byłem w kompletnej kropce. To ja tyle przygotowań. . . a tu tak. . . ot tak. . . i co. . . nie ma nic dalej? No tak się wściekłem, że potem tyle razy przechodziłem tę misję, aż na mapie powybijałem wroga doszczętnie i dopiero wtedy zbudowałem czwartą bazą i zakończyłem misję. Jaki z tego wniosek? Ano nigdy nie wiadomo kogo pozorowany atak zmyli i czy nie stanie się tym głównym. Albo odwrotnie. 😉

  13. zgadzam sie, nwn2 ma jedna z najtrudniejszych koncowek jaka widzialem – przesadzili i to grubo. tez sie wkurzalem a teraz do maski zdrajcy nie ciagnie mnie wlasnie z tego powodu. dla mnie jednym z wyzwan z ktorych jestem najbardizej dumny jest tower assault – tyle tylko ze choc gra byla piekielnie trudna to mimo wszystko nie deprymowala az tak – chcialo sie do niej wrocic, przejsc OD NOWA calosc (sejwy ? jakie kurna sejwy ? byly coprawda kody ktore otrzymywalo sie w kilku miejscach gry, ale afair cos bylo z nimi pokaszanione), znowu zabijac setki obcych i znowu sie zastanawiac ktore drzwi wybrac (nigdy nie zakminilem optymalnej trasy i zawsze potem sie wkurzalem ze zle wybralem ;)). no i na koniec jedna rzecz – to w koncu zrecznosciowka a nie crpg 😉 bo z crpgami jako takimi nie mialem jakos specjalnie nigdy problemow (pewno jak sie uprzec to by sie znalazly, ale to wszystko po prostu nie deprymowalo tak jak nwn2 i nie bylo tak czasochlonne aby jakos sie przedrzec dalej)a tak na marginesie – nie lubie gier w ktorych sa bossowie. znaczy sa tak strasznie zaakcentowani – wychodzi boss, pojawia sie specjalny pasek zdrowia na niego, muzyczka z wielka pompa zaczyna grac itd – wole jednak bardziej wywazona rozgrywke, bez takich ‚uniesien’. . . 😉

  14. Ech, książkę by można napisać. ;)Najbardziej mi w pamięć zapadł (wspomniany już przeze mnie przy innej okazji) Heart of Darkness. Grę miał znajomy, kilka osób u niego bywających grało w grę i za każdym razem odbijało się od finałowego bossa (ów znajomy również). Grę jednakowoż przechodził każdy „nowy”, ze względu na genialne przerywniki filmowe. W końcu przyszła moja kolej, i przy tej okazji ze znajomym wymyśliliśmy sposób na przejście bossa – należało sterować postacią w dwie osoby na jednej klawiaturze 🙂 – jedna obsługiwała poruszanie się i uniki, druga – celowanie i strzelanie. :] Zakończenie warte było tej męki, no i przeszedłem w towarzystwie do legendy jako ten, który skończył HoD. :)Z ostatnich gier pewnym zaskoczeniem okazał się Wiedźmin. Naczytałem się wcześniej, jaki to finałowy boss jest straszny, a jeszcze ma obstawę, i co ino. Tymczasem mi udało się po prostu podejść, władować kilka kombosów pod rząd i boss padł, obstawa właściwie nie zauważyła, co się święci. :/ Do tego samo zakończenie fabuły miałkie, nijakie i niczego nie zakończające. :/”Mięszane” uczucia pozostawił też Half-Life 2 – finałowa walka polegała na strzelaniu kulkami do wielkiej kulki, zaś na usta cisnęło się sakramentalne pytanie: WTF? Nie lepiej wypadł też Episode One, gdzie w pewnym momencie należy sklepać zwykłego stridera, tyle, że wyposażonego w rakietnicę. Po czym okazuje się, że to był finałowy boss, napisy. :O Na szczęście z recenzji wiem, że w przypadku Episode Two ma być nieco lepiej. Problem chyba w tym, że to co dla jednego będzie banalne, dla innego stanie się problemem nie do przejścia, i dobrze, jeśli te różnice da się zniwelować ustawianym poziomem trudności (innymi słowy, grający na Hard są sami sobie winni ;). Fajnie jest, kiedy finał gry przedstawia sobą jakieś wyzwanie, ale z drugiej strony wkurza mnie, kiedy powtarzam po raz n-ty jakiś etap i NIC nie wskazuje na to, że tym razem mi się uda.

  15. Dokładnie. Jest kilka takich tytułów które utrudniły mi życie. NWN2 jest tu najwiekszym. Okazuje sie bowiem ze przegapiłem 1 posag i juz nic nie zrobie a saveów nie mam i cala gra poszla na marne! Jest tez 2 bardzo uciazliwy dla mnie tytuł HL2ep2walka ze stalkerami nie byla tak trudna ale po 10 wczytaniu odechcialo mi sie ich rozwalania. Był tez taki tytuł Chrom2 gdzie dla gracza ktory jest specjalista w szturmie a nie skradaniu sie pewna misja po prostu staje sie udręką. A z dawnych lat. . . pieknie szlo, cala gre wycinalem wszystkich w trybie turowym zespolowym bez problemu dopoki nie natrafilem w fallout tactic na baze z robotami, ale ten tytul akurat przeszedlem do konca. Mam nadzieje ze oczekiwany przeze mnie i wielu graczy fallout 3 nie bedzie mial takich niespodzianek. Oblivion na ktorego silniku ma byc oparty F3 był jak dla mnie najmilszym tytułem. Czas jeszcze na gothic3 i wiedzmina. Lecz narazie moj sprzet nie wyciaga(512ram). Choc kumpel twierdzi ze w gothicu rowniez mamy do czynienia z niepotrzebnym wydluzaniem rozgrywki.

  16. gdzie problem nie tyczy tylko rph czy fpp. pamietam nfsu2 gdzie ostani wyscig 5 okrazen sie znudzil juz przy 2 a tu jeszcze nastepny track! polecam just cause. (cos dla lubiacych jezdzenie po wielkiej mapce) Trzeba rozniez dodac ze wielkie znaczenie w „przyjemnosci grania” ma producent gry jak i rozniez dzialaniu. Test drive unlimited i wlasnie NWN2 gra na enginie Atari (chyba nawet tym samym) bo grafika bardzo podobna) nie wyglada super a wymaga wiele. Pozegnajcie PC i kupcie sobie PS3 albo Xbox. tyle na temat dzialania gier.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here