Wydawać by się mogło, że w gatunku slasherów nie ma zbyt wielkiego tłoku. Problem jednak w tym, że z takimi tytułami jak Ninja Gaiden, Devil May Cry, a wkrótce również nowy God of War ciężko jest konkurować. Mimo to, rosyjska ekipa Gaijin Entertainemnt postanowiła spróbować, atakując ze swoim X-Blades. Szkoda, że zamiast na grywalność, nasi sąsiedzi ze wschodu postawili na skąpo odziane pośladki głównej bohaterki.

Zasadnicza różnica pomiędzy GW:EN (zagadka! gdzie już wcześniej spotkaliśmy się z tym imieniem i jaki instrument muzyczny był z nim związany?) a dotychczasowymi grami z wyrazami na „G” i na „W” w tytule polega na dostępności produktu. Do tej pory w każdą kolejną grę cyklu można było grać bez konieczności posiadania poprzedniczek, traktowane one były bowiem jak odrębne kampanie. Niestety teraz już nie jest tak dobrze – żeby w ogóle myśleć o zabawie trzeba przynajmniej jedną z trzech dotychczas wydanych gier już posiadać.

Tak widzi Koziołka Matołka ArenaNet

Po części jest to spowodowane charakterem GWEN – po raz pierwszy mamy do czynienia z tytułem, który w bezpośredni sposób nawiązuje i rozszerza historyjkę opowiedzianą w Prophecies, logiczne jest więc, że dobrze by było rzeczone Prophecies już posiadać, żeby zwyczajnie wiedzieć, o co chodzi. Po części natomiast za takim stanem rzeczy stoi fakt, zgodnie z którym nowicjusze nie poradziliby sobie w grze – startowy poziom trudności dodatku jest, nie oszukujmy się, dość wysoki. Dlatego konieczne jest wprowadzenie do zabawy już odpowiednio wyszkolonego herosa.

Sammy kłania się

Wraz z instalacją rozszerzenia nie pojawią się na koncie gracza żadne dodatkowe sloty na nowe postaci. Próżno też szukać jakichś nowych podkomendnych do poprowadzenia. W zasadzie nie dzieje się nic. Dopiero odwiedzenie jednego z miast (każdy kontynent ma swoje) rozpoczyna zabawę, która w Eye of the North polega praktycznie tylko na udzielaniu się w trybie PvE. PvP pozostało niezmienione.

Czekamy aż wróg wejdzie na most i tniemy linę

Fabuła opowiedziana w GWEN nie jest może jakaś przesadnie wysublimowana, jest za to całkiem strawna, czyli w całkiem dobry sposób spełnia swoje zadanie. Tradycyjnie już gracz zostaje wmieszany w walkę dobra ze złem. W naszej krainie pojawiają się Niszczyciele, którym przeciwstawić się mogą tylko sprzymierzone siły Krasnoludów, Hebanowej Awangardy, Nornów i Asurów. Zadaniem gracza jest zyskanie przychylności tych nacji dla planu ocalenia świata przed zagładą. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa nie palą się one jednak specjalnie do współpracy i trzeba się będzie nieraz porządnie nagimnastykować w trakcie wykonywania questów, żeby w końcu zgodziły się nam pomóc.

Nam by było zimno

Same zadania są dość zróżnicowane i powinny zadowolić każdego, nawet najbardziej wymagającego gracza. Oczywiście w praktyce sprowadzają się one do przemieszczania się z miejsca na miejsce i wybijania po drodze setek potworów, jednak znacznie przyjemniej się to robi, kiedy ktoś nas umiejętnie umotywuje, prawda? Zresztą twórcy gry, ArenaNet, postanowili maksymalnie umilić nam to twórcze zajęcie i teraz za każde zabite stworzenie gracz może otrzymać specjalne bonusowe punkty u nacji, której, wykonując robotę rzeźnika, pomaga. Kiedy już uzbiera dość sporo tych punkcików otrzyma jakiś zaszczytny tytuł uznania (np.: „Nie taki śmierdzący”), a ten z kolei pomaga jeszcze lepiej rozwijać umiejętności bohatera, których też pojawiło się tu trochę.

W trakcie zabawy poruszać będziemy się po nieodkrytych do tej pory malowniczych częściach Tyrii. Odwiedzimy między innymi nowe rejony Deszczogór, krainę Popielców, Splamione Wybrzeże, a także lochy. O właśnie – i tutaj dobrze by było zatrzymać się na kilka chwil. Podziemia w GWEN to miał być swego rodzaju gwóźdź programu. Tak naprawdę do tej pory w GW nie zanurzaliśmy się jakoś przesadnie w głąb ziemi, a przecież w większości RPGów lochy robią co najmniej taką karierę jak uczestnicy Big Brothera w polityce. Na szczęście w porę twórcy w ArenieNet zorientowali się, że gracze bardzo lubią te sympatyczne zwierzęta i postanowili, że dadzą nam nasze własne. Całkiem przyjemne rzekłbym, chociaż zapuszczenie się w niektóre (a jest ich w sumie 18) może być nie lada wyzwaniem – zarówno pod względem czasochłonności jak i poziomu trudności, a także niespodzianek w nich występujących. Tak czy inaczej przebadać lochy warto – wciągają niesamowicie.

Ale poza pytaniem gdzie wypadałoby sobie odpowiedzieć na pytanie z kim do ludzi (czytaj: potworów). Eye of the North umożliwia skorzystanie z usług 10 bohaterów, będących przedstawicielami nacji występującej w grze. Każdy heros może być przez gracza dowolnie wyposażany oraz swobodnie kierowany w boju. Oczywiście zamiast bohaterów można do drużyny zatrudnić także głupich jak buty najemników oraz, i to jest chyba najlepsze rozwiązanie, chociaż coraz mniej użytkowników decyduje się na tę opcję, ludzi z krwi i kości. Kiedy ekipa jest już w wymarzonym przez gracza składzie należy przystąpić do wykonywania questów.

Nowe bronie i zbroje to kolejna kwestia, o której wypadałoby wspomnieć. Nie tak łatwo je dostać, bo trwa wojna i poszczególne nacje muszą oszczędzać zapasy i nie dzielą się materiałami z kim popadnie, ale gdy się ma już określony tytuł uznania, to jest to możliwe. I wtedy spotyka gracza zawód, bo niestety GWEN jest w tym względzie bardzo wtórną grą i prawdziwych nowości jest niewiele. Ja w dalszym ciągu biegam we wdzianku z pierwszej części gry. Niektórym graczom bardzo na takiej formie wyrażenia siebie zależy i ci będą z pewnością nieco zawiedzeni.

Sammy gra na flecie

Pora na technikalia. Pod względem graficznym nie zmieniło się praktycznie nic odkąd ponad dwa lata temu pierwsi gracze zaczęli zwiedzać Tyrię. Tymczasem dzisiaj w dalszym ciągu wizualia potrafią zachwycić i należy się za to twórcom gry pochwała. Gorzej zawsze było za to w sferze muzycznej. Jakoś Guild Wars nie miało szczęścia do muzyki z prawdziwego zdarzenia – motywów, które można nucić po wyłączeniu komputera nigdy nie uświadczyliśmy. Nie inaczej jest w Eye of the North. Co prawda widać już dość spory postęp, bo muzyka w GWEN chociaż nie męczy, ale i tak przed kompozytorami jeszcze daleka droga i dużo pracy.

I wreszcie czas. ArenaNet przygotowała produkt, którego wątek główny jest niestety trochę zbyt krótki (20 godzin max) i w dodatku nieciekawie się kończy. Co prawda jest w grze jeszcze trochę questów pobocznych, które zajmują trochę czasu i całkiem przyjemne minigry, ale to i tak za mało. Na szczęście honor produktu ratują lochy. To do nich aż chce się wracać i to one sprawiają najwięcej frajdy, zabierając graczowi najwięcej tego, czego i tak zawsze ma się za mało, ale jednocześnie tego, co tak przyjemnie się trwoni przed komputerem.

Guild Wars: Eye of the North jest godnym dodatkiem do jednej z najfajniejszych i chyba najoryginalniejszej gry internetowej świata. Poleciłbym ten tytuł jednak tylko wszystkim tym, którzy przeszli już i Prophecies, Factions i Nightfalla. Tak naprawdę bowiem jest to rozszerzenie, które wnosi jak dotąd najmniej do rozgrywki i chyba lepiej zainteresować się grami serii po kolei, tak jak były wydawane. Ale jeśli zęby zostały już przez gracza w GW zjedzone, to najwyższa pora rzucić okiem na ten sympatyczny produkt. Wreszcie wyjaśni się historia opowiedziana w Prophecies, kolejny raz uratujemy świat przed zagładą – dla takich chwil wydać pieniądze na GWEN, w oczekiwaniu na Guild Wars 2, naprawdę warto!

Z Guild Wars jest jak z takim jednym mydełkiem – jest inne. Ta inność przyciąga regularnie przed komputery bardzo wielu graczy. Wśród nich jestem także i ja. Ostatnimi czasy z wypiekami na twarzy testowałem rozszerzenie GW o podtytule Eye of the North. Pora teraz trochę o nim opowiedzieć.

Plusy

Minusy

[Głosów:0    Średnia:0/5]

1 KOMENTARZ

  1. Fajny teskst, i ogólnie mogę się zgodzić, ale według mnie muzyka jest bardzo dobra. W Propie i GW:EN akurat robił ją Jeremy Soule, a on nie robi rzeczy niedoskonałych ;). No i generalnie mimo wad i braków które wymieniłeś mi grało sie w kampanię EotN naprawde przednio!

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here