Assassin’s Creed 2 będzie przebojem. Tak można było myśleć przed premierą tytułowej produkcji. Francuski wydawca zdążył przecież stworzyć bardzo dobrą pierwszą część gry, w której w zasadzie dopatrzono się tylko jednej dużej wady. Były nią misje, które przyszło nam wykonywać - ich powtarzalność. Wystarczy więc ubrać kolejną odsłonę tego tytułu w nowe szaty, poprawić jeden konkretny mankament i już można rzucić do sklepów potencjalny hit. Proste, prawda?

Początek jest iście filmowy, a menu nie pozostawia złudzeń. Strzelanina w herbaciarni, doskonała muzyka, latające gołębie i Chow Yun-Fat jako detektyw Tequila. Czy trzeba czegoś więcej by zachwycić gracza? Ano – niestety dla producentów – trzeba.

Bang Bang Bang!

Bang! Bang! Bang!

Fabuła, powiedzmy szczerze, nie należy do wybitnych i można ją streścić w jednym zdaniu: Tequila szuka zemsty za śmierć policjanta a przy okazji próbuje uwolnić wnuczkę szefa mafii, która była jego ukochaną. Scenki przerywnikowe nie są niestety wybitne i często sprowadzają się do dialogu prowadzonego przez komórkę. Taki Kane and Lynch (trzeba jednak dodać, że K&L został wydana nieco później) pokazał jak należy ciekawie prowadzić nawet nieskomplikowaną fabułę. Zresztą, po nazwisku John Woo w tytule, należało się spodziewać czegoś lepszego.

Udało się za to nadać nieco charakteru postaciom negatywnym i chwała chociażby za to. Nie gonimy anonimowych złych bandziorów, ale poważne głowy mafii, otaczające się niezbyt przyjemnymi pomagierami. Postaci takich jest kilka i w trakcie rozgrywki przyjdzie nam się z niektórymi zmierzyć jako bossami. Jest więc do kogo strzelać, bo i „żołnierzy” nie brakuje.

Zabili go i uciekł

Nie sposób odmówić Strangleholdowi widowiskowości. Już pierwsza misja (będąca przy okazji samouczkiem dla wyjątkowo opornych) robi wrażenie ilością elementów otoczenia z którymi można wejść interakcję. Jak w najlepszych filmach akcji Tequila przewraca (kopniakiem oczywiście) stoliki, efektownie przeskakuje nad przeszkodami, wskakuje na poręcze i biegnie strzelając. Wiele leżących na ziemi czy stolikach przedmiotów, po trafienie ulega zniszczeniu, podobnie jak deski czy eksponaty w muzeach służące za osłonę .

Efektowne eliminowanie kolejnych przeciwników jest celem samym w sobie, ale przy okazji dbać trzeba o nabijanie punktów stylu. Pomaga w tym Tequile time (spowolnienie czasu), który aktywuje się automatycznie gdy gracz wchodzi w interakcję z otoczeniem. Przykład? Proszę bardzo: wbiegamy do korytarza, rzucamy się na stolik i podczas gdy ten jedzie do przodu – czas zwalnia, a my strzelamy do mięsa armatniego. Kiedy upływ czasu wraca do normy podliczane są punkty stylu. Zwykłe eksterminowanie więc nie popłaca; należy dużo skakać, biegać po poręczach i posyłać kulki prosto w głowę.

I shot you down

Podczas gry trzeba również korzystać z specjalnych umiejętności (brak potrzeby przeładowywania broni to wrodzona zdolność bohatera); umożliwią one przetrwanie (leczenie) czy szybszą eliminację przeciwników: strzał snajperski (okraszone świetną animacją śmierci trafionego), efektowny (bo wśród wzlatujących białych gołębi i przy klimatycznym podkładzie) i efektywny (Tequila trafia każdego przeciwnika na mapie) obrót z karabinem czy szał pozwalający na strzelanie bez zwracania uwagi na stan amunicji. Korzystanie z nich daje sporo frajdy, szczególnie że każdemu towarzyszą niezłe efekty graficzne (a to rozmycie, a to niebieski filtr).

Te cztery umiejętności są niezbędne do przebijania się przez zastępy wrogów i przy niszczeniu otoczenia, a używa się ich dość naturalnie. Rozwalanie otoczenia jest o tyle ciekawe, że po każdym epizodzie wyświetlane są statystyki zawierające liczbę zabitych (zejść poniżej setki jest niemożliwością) oraz coś co zgrabnie ujęto jako „demage to word” (i tu liczba podana w milionach dolarów).

Tequila raz!

Główny bohater liczbą wrogów przejmuje się niespecjalnie. Poziom trudności (wybrać można między trzema) nie pozwala na szczęście na parcie do przodu i całkowicie bezmyślne strzelanie. Trzeba używać umiejętności specjalnych, starać się nabijać punkty i czasem wykorzystywać osłony. Wymiana ognia ustaje bowiem tylko po to, by za chwilę na scenę mogła wejść kolejna grupa przeciwników.

Z tym niestety związanych jest kilka minusów. Mięso armatnie pojawia się często zupełnie znikąd. W misji na przystani, gdzie widać wszystkie drewniane chatki, jest pustka aż do chwili gdy nie wejdziemy do pierwszego pomieszczenia. Wtedy nagle teleportowanych zostaje cała masa wrogów i zaczyna się zabawa. Kiedy wszystkich już ubijemy sytuacja się powtarza: kompletna pustka, kilka kroków przed siebie i uruchomienie skryptu odpowiadającego za teleportację. Wygląda to co najmniej dziwnie i jest rozczarowujące. Bez problemu akceptuję fakt, że zabijamy jakieś trzy tysiące ludzi nie zmieniając magazynków, ale takie pójście na łatwiznę to już przekroczenie pewnej granicy.

Razi też brak inteligencji co z kolei nadrabiane jest wytrzymałością i ilością wrogów. A przecież można było sprawić by częściej korzystali z osłon (teraz potrafią zza niej wybiec na otwartą przestrzeń – co jest dowodem na to, że biegają dla samego faktu przemieszczenia się). Mało ekscytujące są również pojedynki z bossami. Trzeba w nich po prostu władować tonę ołowiu.

Cała rozgrywka jest zresztą bardzo prymitywna, a sytuacji nie ratuje podatne na zniszczenia otoczenie. Rozwalające się kolumny znamy już od czasów Matrixa, spowolnienie czasu też jest ograne, a bieganie po barierkach i ciągle skakanie by aktywować Tequila time jest tak mocno eksploatowane, że po pierwszym rozdziale traktujemy je jako niezbędnik.

Milion rowerów w Będzinie

Co mówiłeś?

O dziwo, niespecjalnie prezentuje się grafika. Na screenach, wypuszczonych jeszcze przed premierą, oprawa wyglądała rewelacyjnie, ale podczas samej gry… Szczerze mówiąc bardziej podobał mi się Kane and Lynch. Stranglehold jest bardzo nierówny, a gra IO miała specyficzny charakter i trzymała się uproszczeń graficznych celowo. Tutaj zaś mamy wrażenie, że jakość tekstur została pogorszona specjalnie, by gra mogła dobrze działać również na konsolach (swoją drogą w wersji PC brakuje możliwości zmiany jakichkolwiek ustawień poza rozdzielczością). Takie owoce, skrzynie i spora część elementów „do zniszczenia” wygląda po prostu brzydko. Podobnie modele broni czy natura.

Przeciętna i prymitywna. Nawet Unreal Engine 3 jakiś taki brzydki.

Kasyno odwiedzane w Stranglehold nijak ma się do tego z Rainbow Six Vegas, a przecież to ten sam engine (a w RSV również można było sporo zniszczyć). Niezbyt widowiskowy jest ostatni etap – walka w wielkiej willi miała być chyba bardziej widowiskowa. Bardzo dobrze zrobiono za to twarze bohaterów, ale tu również razi niekonsekwencja – modele postaci są paskudnie kanciaste, co rzuca się w oczy szczególnie na filmikach przerywnikowych. Nie zdziwiłbym się wcale, gdybym zamiast logo UE3 zobaczył to z numerkiem 2. Strangleholdowi dużo do bycia pięknym brakuje, a na plus wybijają się tylko efekty używania zdolności specjalnych. Niezła jest też muzyka, ale brakuje bardziej wyrazistych kawałków. Po wyłączeniu gry szybko zapominamy o tym co było słychać z głośników.

Kane zabił Tequile

Siedem epizodów przechodzi się szybko i mimo wszystko ze sporą przyjemnością. Nie sądzę jednak by kogokolwiek produkcja ta wciągnęła bardziej niż Shadowground Survivor. To zwykła, do bólu banalna strzelanka, która gdyby nie pewne nazwiska mogłaby być sprzedawana w kioskach. Prawdopodobnie narażam się wielu fanom Mistrza Woo, ale trudno mi chwalić tak liniową i oskryptowaną grę (bo most się nie opuści jeśli nie zabijesz ostatniego przeciwnika na mapie), która rozwiązaniami nie odbiega od budżetówek tworzonych przez City Interactive.

Trochę to smutne, bo od jakby nie było, wielkich nazwisk oczekuje się produktów przynajmniej bardzo dobrych.Kane and Lynch to gra wielce do Strangleholda podobna, ale pod każdym względem lepsza. Ciekawsi bohaterowie, dobre dialogi, świetnie poprowadzona fabuła i równie bezmyślna strzelanina. Jest to jednak gra, która wzbudza o wiele większe emocje. Wcielając się w Tequilę po prostu brniemy do przodu jak w wielu innych produkcjach, a to jednym słowem: rozczarowanie.

Nazwisko Johna Woo powinno być wystarczającą rekomendacją dla każdego fana akcji. „Stranglehold” zaś, jako nieoficjalna kontynuacja filmu Hard Boiled (Dzieci Triady) sukces wydawałoby się miała zapewniony już przed premierą. Patrząc na pierwsze materiały i grafiki śmiało można było zakładać, że Mistrz wraca do formy i to w zupełnie nowym środowisku. Czy tak się stało?

Plusy

Minusy

[Głosów:0    Średnia:0/5]

2 KOMENTARZE

  1. No cóż. . ponownie nie zgadzam się z recenzją na Valhalli. Samo stawianie Stranglehold za Kane&Lynch jest już nieporozumieniem dla mnie. Rozrywka jest prymitywna bez wątpliwości (ehh magiczne magazynki), ale mi przynosiła sporo radości, a chyba o to chodzi?Grafika – dzisiaj może szału nie robi, ale pół roku temu chyba była całkiem znośna heh, a interakcja plus efekty specjalnych umiejętności naprawdę potrafią oczarować momentami. Nie mówię, że gra jest świetna, sam bym postawił najwyżej 7, ale Kane&Lynch dostałby najwyżej 5 i wydaje mi się, że lepszym porównaniem byłby Max Payne 2 (mimo całkowicie odmiennego klimatu)

  2. Zgadzam sie z tobą tristan,jak dla mnie gra jest dobra,ale jest za krótka!Jest ochota przechodzenia ją 2 raz,grywalność utrzymana do końca gry. 7 bym dał i prosze was nie porównywajcie tej gry do kane&lynch. I troche z recenzją sie spuzniliście

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here