Nowalijką w serii jest wprowadzenie alternatywnego świata. Na skutek wydarzeń, których nie chcę zdradzać Hyrule zostało w części opanowane przez siły ciemności. Wszystkie żywe organizmy które tam zamieszkiwały, zamieniły się w demony i duchy, nie świadome nawet swojej śmierci. Wkraczając do tego świata, Link zamienia się w błękitnookiego wilka. I tu znowu wychodzi na jaw geniusz chłopaków z Nintendo.

Totalne zezwierzęcenie

Wilk ma dodatkowe zdolności, ale i ograniczenia. Plusem jest na przykład zwierzęcy zmysł, dzięki któremu zobaczycie zapachy i będziecie mogli śledzić trop konkretnych postaci. Poza tym jako wilk możecie rozmawiać ze zwierzętami, czy widzieć duchy ludzi. W animalnej formie Link nie może otwierać drzwi, ale do każdego domu, czy lokacji można znaleźć alternatywne wejście. Wolę nie myśleć ile czasu na opracowanie poziomów poświęcili producenci, ale wyszło kapitalnie!

Wielkie przestrzenie to znak firmowy serii

Wielki wpływ na odbiór świata gry ma oprawa. Nie jest to poziom next-genów i tylko ślepy nie zauważy, że tytuł tworzony był na mijającą generację sprzętu. Brak wyrafinowanych technik w postaci shaderów, czy innych mappingów i nalot dywanowy tekstur krzyczących „pochodzimy z ery 64-ciu bitów” rekompensuje doskonały design i efekty specjalne.

Tak dopieszczonego koncepcyjnie świata nie zobaczysz nigdzie indziej. Wszędzie rosną kwiatki, biegają kaczki, wiewiórki, trawa porusza się na wietrze…To wszystko sprawia, że świat gry żyje. Oddycha. Natomiast wkraczając do świata ciemności paleta barw się zmienia odpowiednio budując klimat. Do tego genialna, nastrojowa muzyka Koji Kondo i tyle wystarczy, żeby zatracić się w Hyrule na godziny. Ba, na całe dni!

Alternatywny świat to uczta dla oka

Krainy Hyrule są melanżem tego co widziałeś w Fable (Xbox) i Shadow of the Colossus (PS2), a w alternatywnym świecie, gdzie biegasz wilkiem widać nawiązania do gry Capcomu – Okami. Dodaj do tego totalną wolność i otwartość świata plus śliczne projekty wszystkiego co znajduje się na ekranie i będziesz miał pojęcie czym jest Twilight Princess. Niektóre miejscówki powodują klasyczny opad szczęki, a efekty świetlne, czy tekstury wody robią genialne wrażenie. Im dalej tym lepiej.

W dobie, kiedy gry są coraz krótsze i roją się od bugów, Twilight Princess może być przykładem dla innych developerów. Nie dość, że główny wątek to zabawa na około 40 godzin (o ile wcześniej miałeś do czynienia z serią – jeżeli nie, czas na pewno jeszcze się wydłuży), to narracja ani na moment nie zwalnia. Nie znajdziesz tu słabych momentów, a na nudę nie ma miejsca.

Każda lokacja przyciąga jak magnes, ma swoje tajemnice i swoje skrytki

Gra co chwilę serwuje ci coś nowego – nowy przedmiot, nową grywaną sekwencję, nowy mechanizm zabawy. Nintendo zarzeka się, że żeby wycisnąć z tej pozycji każdy bonus, potrzebne będzie 100 godzin rozgrywki. Chociaż gram bez przerwy, cały czas mam wrażenie, że to tylko wierzchołek góry lodowej. Każda lokacja przyciąga jak magnes, ma swoje tajemnice i swoje skrytki. Zwiedzając krainy Hyrule czułem się jak dzieciak w Tajemniczym Ogrodzie. Prawdziwy raj dla zbieraczy i łowców sekretów.

[Głosów:0    Średnia:0/5]

10 KOMENTARZE

  1. pytanie czy dla tej jednej gry warto kupic Wii czy Gamecuba na ktorego tez wyjdzie (roznica w cenie nawet 900 PLN) – wydaj emi sie ze bedzie bardzo podobna

  2. z mojego punktu widzenia – nie warto (tym bardziej, że różnice są, poza sterowaniem, kosmetyczne). . . dlatego właśnie licytję gacka na allegro i mam nadzieję, że wygram 😉

  3. „Nie ma już miejsca na opowiadanie o różnych gatunkach istot zamieszkujących Hyrule, o łowieniu ryb za pomocą wiilota, o tętniącym życiem mieście, o genialnych cut-scenkach, o jeżdżeniu na koniu, o zmiennych porach dniach i pogodzie, o zatrzęsieniu mini gier, o mnogości i różnorodności przeciwników i o nawiązaniach do pozostałych The Legend of Zelda…” Dziwne tłumaczenie 😉 Brak miejsca? Ja rozumiem w magazynie, ale w internecie? 😀

  4. velasquez wydaje mi sie ze wszedzie wyznaczony jest pewien limit znakow w ktorym musisz sie zmiescic (nawet w internecie)chcialoby Ci sie czytac recenzje ktora ma 20 stron? jesli tak to pewnie jestes jedyna taka osoba 😉

  5. Nie, nie. Ale po prostu rozbawiło mnie to narzekanie że miejsce się kończy. Recki na 20 stron na pewno nie chciało by mi się czytać 😛 No chyba że byłaby pisana przez Jarosława Grzędowicza. Jego styl mnie poraża.

  6. Wiesz velasquez mi sie bardziej jednak wydaje, że to był raczej środek stylistyczny typu przenośnia. . . Choć mogę sie mylić.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here