Twórca już na starcie oczarował wszystkich swoją wizją Avatara – filmu, który ma być kolejnym kamieniem milowym w rozwoju kinematografii. Na jego wejście na srebrne ekrany poczekamy jeszcze kilka dni, tymczasem od nieco ponad tygodnia każdy zainteresowany może zapoznawać się z innym projektem tej znanej osobistości. Wykreowany przez Ubisoft, na konsole i komputery osobiste trafił James Cameron’s Avatar: The Game. Montrealski oddział francuskiego dewelopera i producenta nie miał łatwego zadania do wykonania. Co gorsze, już na starcie wiadomo, iż nie podołał mu we właściwym stopniu.

Śmiało można powiedzieć, że jeżeli oczekujemy na świąteczną premierę samego obrazu kinowego, warto jest nie psuć sobie odczuć z niej płynących i tym samym strzec się gry jak ognia. Jest ona prequelem dla filmu, zupełnie niewymaganym do zrozumienia wizji Camerona. Na szczęście. Jako Abel Ryder, postać której płeć i wygląd definiujemy na początku zabawy, trafiamy na powierzchnię planety Pandora. Tam też zostaniemy wprowadzeni w obecną sytuację. Siły RDA (Resources Development Administration) starają się zajmować kolejne tereny, by móc uzyskiwać dodatkowe porcje cennych surowców i minerałów. Problem stanowi rasa błękitnoskórych Na’avi – wysokich na dziesięć stóp istot, które odpowiadają na obecność ludzi niekoniecznie w pacyfistyczny sposób. Naszym początkowym zadaniem będzie pomoc w realizacji tego celu, jednak wraz z biegiem wydarzeń przyjdzie czas na zrewidowanie własnego systemu wartości i tym samym na podjęcie decyzji po której stronie faktycznie chcemy walczyć.

Spis treści

Piękno niedostępne

Widoki pozytywnie zaskakują

Wspólną cechą filmu i jego „egranizacji” jest oprawa wizualna. Wizja Camerona powołała do istnienia świat piękny, pełen detali, zachwycający na każdym kroku swą egzotyką. Ubisoft wykorzystał w procesie produkcji silnik graficzny drugiego Far-Cry’a, uzyskując tym samym efekt żyjącej własnym życiem dżungli, której spokój zakłócamy. Sama koncepcja gry zapewnia graczom dziesiątki okazji do podziwiania poszczególnych widoków, tym bardziej, że niejednokrotnie przyjdzie nam przemieszczać się z jednego końca mapy na jej przeciwną część tylko po to by wykonać drobne zadanie.

Szkoda, że ten na pozór otwarty świat okazuje się naprawdę ograniczony, zawężając nasze ścieżki tylko do kilku dróg, prowadzących i tak do tego samego celu. Szkoda też, że odkrycie prawdziwego uroku tytułu jest w tej chwili niemożliwe. Gra obsługuje efekty 3D, jednak w przypadku edycji konsolowych należy posiadać ekran bądź telewizor, który będzie w stanie wykorzystać zawarte w produkcji funkcje. Avatar: The Game wyprzedza więc o kilka lat zasobność portfeli graczy – nie sądzę by wielu z nabywców mogło cieszyć się stuprocentowym wykorzystaniem dostępnych możliwości.

Patrz i walcz

Poza wyprzedzającą swą epokę oprawą wizualną gra nie oferuje niestety zbyt wiele, zwłaszcza w zestawieniu z co gorętszymi premierami. Ba, zaledwie dobrze wypada w porównaniu z innymi „filmówkami”. Avatar jest typową produkcją TPP skupiającą się na ostrzeliwaniu wszystkiego co się rusza, a co nie jest po naszej stronie. Wybór, który podejmujemy na dość wczesnym etapie rozgrywki, z pozoru dość mocno wpływa na to, co musimy robić przez następne kilka godzin, jednak tak naprawdę zmienia tylko otoczkę gameplayu. Jako Na’avi będziemy więc preferować walkę w zwarciu, okładanie wrogów bambusami i korzystanie z możliwości, jakie daje nam otaczająca nas natura. Pozostając w ciele żołnierza RDA zabawimy się pokaźniejszym arsenałem broni, skupimy się na pojedynkach na dystans, ale też znacznie bardziej będziemy musieli uważać na otaczającą nas dżunglę.

Całokształtu nie ratują wprowadzone jakby bez powodu punkty doświadczenia i prymitywny rozwój postaci. Co z tego, że skupimy się na gromadzeniu dodatkowego „expa”, kiedy to kolejne poziomy wiązać się będą jedynie z ulepszeniami z góry narzuconymi przez autorów? Nawet bez tego, przy odrobinie wprawy, możemy iść jak burza przez powierzchnię Pandory. Tym bardziej, że co i rusz uzupełnimy nasz zasób amunicji… Obie strony, choć na pozór całkowicie różne, posiadają podobny zasób umiejętności, w tym tak standardowe, jak leczenie, „odrzucanie” wrogów i ataki obszarowe. Różnorodności jest wystarczająco dużo by spróbować obu ras, jednak czy tak odmiennie, by zachęcić graczy do dwukrotnego przejścia kampanii? Tylko najwytrwalsi (tudzież: zbierający cenne Gamer Points) pokuszą się o to.

RDA w pełnej krasie

Największą bolączką jest chyba podejście do typu zadań. Przypominają one ubogie linie questów z hack’n’slashy, gdzie prosi się gracza o pójście w wyznaczone miejsce, zabicie tego i tego (lub zniszczenie czegoś), zabranie danego itemu i powrót. Są oczywiście wyjątki, jak chociażby obrona bazy, jednak Ubisoft miał tu ogromne pole do popisu, które nie zostało wykorzystane należycie. Odniosłem też wrażenie, że zabawa jako Na’avi jest nieco bardziej chaotyczna. Główną przyczyną jest tu chyba niedoszlifowana praca kamery, która wydaje się niestabilna, odrobinę bez kontroli, wytrącająca gracza ze skupienia. Dużo bardziej wolałem działać na odległość jako żołnierz RDA, choć i tam część z rzeczy mogła być rozwiązana inaczej. Wiele z pokazanych na ekranie sytuacji aż prosi się o system coverów z prawdziwego zdarzenia, lepsze celowanie czy sekwencje ataków.

Zdobywaj

Fajnym pomysłem, choć kolejnym z serii niewystarczająco rozwiniętych, jest mini-gra, w której przejmujemy kontrolę nad poszczególnymi strefami Pandory. Doświadczenie które zdobywamy w czasie głównej rozgrywki przekłada się na walutę, którą możemy wykorzystać do rozwoju naszej armii i podbijania kolejnych terenów nieokiełznanej dotąd planety. Dokupowanie ulepszeń czy nowych jednostek jest miłym urozmaiceniem, szkoda tylko, że jego znaczenie jest tak marginalne. Aż prosi się, by starania graczy były bardziej nagradzane, zwłaszcza w dalszych etapach rozgrywki.

Doświadczenie Ubisoftu możemy zaś zauważyć w typowym dla konsol elemencie, a więc osiągnięciach. Choć kilkanaście z 39 zostanie nam przydzielonych za zwykłe postępy w fabule, reszta to nieco ambitniejsze cele. Kilka zostanie przyznanych za sprecyzowane serie zwycięstw w grze wieloosobowej (o niej za chwilę), inne wiążą się np. z pełną dominacją w danych regionach Pandory. Tzw. wyzwania sektorów są różnorodne, czasami dość trudne, a dzięki temu nie odczuwamy, że dostajemy dodatkowe GP za nic (co pewnie ucieszyłoby niektórych). Przed nami więc rozkładanie nadajników, polowanie na konkretny typ wrogów, odkrywanie całej mapy i wiele innych zleceń.

W grze zawarto także podręczną encyklopedię na temat całego uniwersum wykreowanego przez Jamesa Camerona. W Pandorapedii (cóż za oryginalność…) przeczytamy więc ogólne informacje o planecie, o każdym typie spotkanych zwierząt i roślin, ale także o historii, rozwiązaniach technologicznych i całym przebiegu wojny i jej następstwach. Znajdzie się też kilka faktów na temat tytułowego programu Avatar.

Nigdy nie walczysz sam?

Multi, którego być nie powinno

Konflikt pomiędzy RDA i Na’avi został w naturalny sposób przeniesiony do trybu multiplayer. Bardzo tradycyjnego, należy dodać. W szranki staje tam kilku (w sumie do szesnastu) graczy. Pośród trybów rozgrywki znajdziemy więc standardowe Team Deathmatch, zdobywanie flagi, King of the Hill, ale też nieco bardziej urozmaicone, związane m.in. z atakami na kluczowe pozycje wroga. Zdecydowanie wolałbym, gdyby rozgrywki wieloosobowe w ogóle nie istniały, a czas który na nie poświęcono, został zainwestowany w prace nad kampanią dla jednego gracza. Niestety tak się nie stało, a w czasie gdy tryumfy świecą Modern Warfare 2 i Left 4 Dead 2, trudno jest mieć nadzieję, że zobaczymy hordy walczące na powierzchni Pandory. Warto też pamiętać, że sterowanie, które irytuje już w singlu, tutaj wchodzi na jeszcze wyższy poziom nieużyteczności.

A miało być tak pięknie…

Avatar: The Game jest kolejną nieudaną próbą stworzenia hitu na bazie kinowego dzieła, gdzie twórców przerosła obszerność nowo stworzonego świata. Choć wyróżnia się ona z grona większości gier na licencji, nie jest to wystarczające by przedostać się na listy przebojów. Rzadko kiedy tytuł ratuje oprawa graficzna i podobnie jest w tym przypadku. W produkcję Ubisoft Montreal powinni zagrać tylko Ci, których film Camerona pochłonie bez reszty i będą oni potrzebować kolejnych informacji na temat Pandory. Na szczęście dla pozostałych gra i obraz z srebrnego ekranu to dwa niezależne produkty. Oby ten drugi nie zawiódł nas tak bardzo.

Miłośnicy twórczości Jamesa Camerona musieli wykazać się sporą cierpliwością, ponieważ człowiek ten nie był zbyt płodny w ostatnich latach. Od czasu Aliens of the Deep nie widzieliśmy nic, co zostałoby wykreowane z Cameronem jako reżyserem, scenarzystą czy też producentem. Do dzisiaj.

Plusy

Minusy

[Głosów:0    Średnia:0/5]

3 KOMENTARZE

  1. szczerze mowiac to z w ostatnich latach chyba tylko battle for middle earth i ew. napierdzielanki TTT i the return of the king byly jedynymi grami na podstawie filmow, ktore trzymaly klase. reszta zdaje sie byc – jak zwykle – zaprzepaszczonymi szansami.

Skomentuj Anonim Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here