Jak świat światem, różne dziedziny sztuki i rozrywki przenikały się – aktorzy teatralni grali w filmach, muzycy malowali obrazy, a cenieni reżyserzy przyjeżdżali do Warszawy, żeby zagrać na klarnecie. Nie zawsze spotykało się to z akceptacją szczerych wyznawców talentu danego artysty („Co? Mój ulubiony aktor szekspirowski gra w serialu? Skandal!”), a w niektórych przypadkach czynnikiem decydującym zapewne były pieniądze, ale też trzeba sprawiedliwie przyznać, że często takie eksperymenty kończyły się sporym powodzeniem. Choć słyszałem wypowiedzi ekspertów, którzy twierdzą, że Woody Allen na klarnecie gra średnio.

Nie inaczej jest w grach wideo. Od czasów Daley Thompson’s Decathlon i Mike Ditka Ultimate Football gwiazdy estrady i telewizji sprzedawały swoje nazwiska ku uciesze zachwyconych nastolatków, zachwyconych faktem, że ich idol jest „w grze”. Acha, miało być o artystach. No to od czasu The Dig (Steven Spielberg) i Wing Commandera 3 (Mark Hamill, Malcolm McDowell) – mniej lub bardziej wybitne postacie świata filmowego „występowały” w grach. Oczywiście – w większości były to (i wciąż są) ździebko podstarzałe gwiazdy, które dorabiają sobie do emerytury, a takie nazwiska jak wspomniany Spielberg, Samuel L. Jackson (GTA) czy Peter Jackson (King Kong, hehe) wciąż pojawiają się nadzwyczaj rzadko.

Ale ma to jakiś swój nieodparty urok – zobaczyć gwiazdy, które znało się w dzieciństwie, które pocą się niemożebnie, aby nasycić próżność graczy. Ja zdecydowanie najbardziej lubię imć Christophera Walkena, świetnego aktora i zdobywcę Oskara za „Łowcę Jeleni”, który ma na swoim koncie udział w wielu „growych” hitach, na czele z Ripperem (haha) i Privateerem 2. Jego niepowtarzalny akcent, lekki dystans do siebie i fakt, że na pierwszy rzut oka widać, iż „przyszedł tu tylko dorobić” dosłownie mnie rozbrajają. Tak, naprawdę świetnie się to ogląda.

Póki co, gwiazdy i gwiazdki filmowe, traktują gry wideo jako tanie źródło dochodu. Najczęściej występują w nich (zwykle tylko podkładając głos), bo producent chce w ten sposób mieć dodatkowy „bullet” w marketingowym opisie gry. Czasem jakiś reżyser, „zafascynowany” ponoć nowym medium próbuje wnieść coś twórczego w produkt. Czasem (jak w przypadku Ghostbusters), lekko wyliniały komik próbuje wskrzesić markę, z której potencjalnie można jeszcze coś wycisnąć. Pojawili się też spryciarze, tacy jak Uwe Boll, którzy działają w przeciwnym kierunku – szukając w grach wideo inspiracji do swoich filmów. I wszyscy są zadowoleni.

Ale uwaga, drodzy filmowcy. Radzę wam jak najlepiej wykorzystać tę szansę, bo już wkrótce może nie być tak łatwo. Zabierzcie od nas jak najszybciej to, co mamy najlepszego, a od producentów gier wycygańcie jak najwięcej kasy i zmykajcie. Dlaczego? Dlatego, że my rośniemy w siłę. I choć dzisiaj byle aktorzynie z pierwszych stron gazet jesteśmy w stanie zapłacić mnóstwo pieniędzy, o tyle już za jakiś czas może się okazać, że do takiego Rockstara, Ubi czy Activision będzie ustawiała się kolejka chętnych do „zagrania” w ich najnowszym hicie.

I nie będzie już tak łatwo kupować licencji na nasze, naprawdę fantastyczne scenariusze. Silent Hill, Max Payne czy nawet Hitman – to opowieści naprawdę świeże, ciekawe i niepowtarzalne. Już wkrótce ich fanom przestaną wystarczać jakie-takie adaptacje. Będziemy dokładnie wybierać, sprawdzać i… brać pieniądze za to, co wykreowaliśmy przez dziesiątki lat. Celowo używam pierwszej osoby, bo to nie tylko producenci i scenarzyści są odpowiedzialni za sukces branży gier. To również my, gracze, którzy wnosiliśmy do niej swoje pomysły, a przede wszystkim – utrzymywaliśmy ją od samego początku.

Tak, zapraszamy do współpracy. Tak, uśmiecham się na widok Christophera Walkena. Ale korzystajcie, póki czas.

[Głosów:0    Średnia:0/5]

3 KOMENTARZE

  1. I nie będzie już tak łatwo kupować licencji na nasze, naprawdę fantastyczne scenariusze. Silent Hill, Max Payne czy nawet Hitman

    No się okazało jakie świeże. Tylko SH który z grą miał w suie tylko wspólny tytuł dało się obejrzeć bez wymiotów. Hitman był jak komedia kręcona przez beztalencie, a Max Payne był jak pain bez znieczulenia.

  2. W kwestii Christophera Walkena jestem zgodny całkowicie, co więcej, mam takie samo zdanie, jeżeli chodzi o jego obecność w grach (choć przeszedłem tylko The Ripper). Ogólnie to bardzo lubię go oglądać na ekranie, nieważne czy jest to większa, bądź mniejsza rola. Pierwsza część „The Prophecy” bez niego nie miałaby tego „czegoś”, co pozwala obejrzeć go po raz kolejny. O „Łowcy Jeleni” nie wspominam, kto nie oglądał, zachęcam do obejrzenia. Co do samego meritum. Przytaczając przykład Max Payne’a, należy pamiętać że głos pod nasze alter ego podkładał James McCaffrey, który szczerze mówiąc kojarzył mi się tylko z serialem Viper. Trudno tutaj mówić o jakimś wielkim nazwisku (bez obrazy). Tymczasem efekt finalny jak wiemy był powalający. Wcześniej, gdy wstawki FMV w małym okienku robiły wrażenie, i gdy wychodziło dużo przygodówek z takimi wstawkami, trzeba się było czymś wyróżnić. Sądzę, że lepiej żeby brać też pod uwagę predyspozycje danego aktora. Żeby nie był dekoracją której imię i nazwisko zostanie napisane na pudełku.

  3. Z większych artystów pominęliście aktorkę Tia Carrere występującą w The Daedalus Encounter. W Privateerze 2 zagrali Clive Owen, Mathilda May, John Hurt, Christopher Walken, Brian Blessed, David Warner, Jürgen Prochnow. To też nie są trzeciorzędni aktorzy. Tak samo jak John Rhys Davies, który obskoczył kilka gier.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here