Sycylia jest największą wyspą na Morzu Śródziemnym od 1946 roku powiązaną z Włochami. Znana jest z ogromnych plaż pełnych pięknych kobiet, wulkanu Etna, który według mitu jest więzieniem stugłowego Tyfona, a także mnóstwa zabytków starożytnej architektury. Tam też w prowincji Palermo około XIX wieku narodziła się mafia.

Ponad dekadę temu, w czasach kiedy Sega była jeszcze liczącym się graczem na rynku konsol, listę przeznaczonych Saturnowi pozycji typu must-have zasilił NiGHTS Into Dreams. Dziesięć lat z okładem po tamtym pamiętnym wydarzeniu, ekipa Błękitnych postanowiła wskrzesić fioletowego błazna. „Nocnik” wróci do swojego ulubionego zajęcia, którym jest oczywiście latanie, już na tegoroczne święta by bawić posiadaczy Nintendo Wii…oraz rzecz jasna ich pociechy.

Dla tych, którzy znakomicie bawili się przy oryginalnym Into Dreams to, iż powstaje nowy NiGHTS jest wiadomością wprost wyśmienitą. Aczkolwiek, niechętnie bo niechętnie, do tej beczki miodu muszę już na samym początku dodać łyżkę, o ile nawet nie całą chochlę dziegciu. Otóż za grę odpowiedzialne jest wewnętrzne studio Segi – Sonic Team. I co w tym takiego złego? Ano to, że forma ST w ostatnim czasie pozostawia bardzo wiele do życzenia. Ich „true-next-genowa” produkcja o popularnym, niebieskim jeżu została przez media po prostu zrównana z ziemią, a jej odpowiednik na Wii (Secret Rings) również świata nie zawojował.

Oczywiście nie ma sensu osądzać tego tytułu przez pryzmat jego producenta, ale jednak należy pamiętać, iż trochę czasu już upłynęło odkąd Sonic Team stworzyło coś, co bez wahania można by było nazwać produktem bardzo dobrym.

Światów na pęczki

Relaks w powietrzu

Głównymi bohaterami Journey of Dreams została dwójka młodych dzieci, którym akompaniuje „Nocnik”. Są to Willy oraz Helen. Obydwoje w prawdziwym świecie borykają się z problemami różnej maści. By sobie z nimi poradzić, muszą przenieść się do, jak sama nazwa wskazuje, utopijnego świata snów – Nightopii. Niestety nawet w tym drugim uniwersum zdarzają się kłopoty. W tym przypadku jest to atak mieszkańców krainy koszmarów, zwanej (a to ci dopiero zaskoczenie) Nightmare.

Oczywiście obcych należy się czym prędzej pozbyć, by nie zakłócali porządku w idyllicznej wersji swojego świata. Nadmienić należy, że ani Nightopia, ani Nightmare nie są konstrukcjami jednolitymi. Cały Journey of Dreams bowiem składa się z siedmiu różnych lokacji, będących częścią jednego lub drugiego świata.

Przemierzać kolejne krainy będziemy za pomocą całej trójki bohaterów. Czasem nawet będziemy decydować, czy w danym momencie wolimy kontrolować Willy’ego, czy może raczej Helen, aczkolwiek osobiście wątpię, by miało to mieć jakikolwiek większy wpływ na rozgrywkę. No, chyba, że obydwie postacie dostaną swoje ekskluzywne mapy, do których dostęp będzie dany tylko jednemu dziecku.

Tak, czy siak – w zdecydowanej przewadze będą elementy, w których przyjdzie nam kierować poczynaniami tytułowego błazna niż jego młodych przyjaciół. I to właśnie te momenty mają nadawać Podróży Snów kolorytu, a wciąż pamiętającym Into Dreams graczom przypominać, ile zabawy dawała tamta pozycja.

Senna podróż

NiGHTS w moim odczuciu bardzo dużo może tracić przez to, iż każdy kolejny poziom będzie ograniczony czasowo. Rozumiem, że jest to część koncepcji ludzi z Sonic Team i to takiej, która wielu osobom może przypaść do gustu. Nie będę jednak ukrywał, że mało rzeczy w grach potrafi mnie frustrować tak, jak limit czasowy. Dla moi to właśnie upływające nieubłaganie sekundy zawsze były przeciwnikiem najtrudniejszym i to się już chyba nie zmieni. Ale dość o moich upodobaniach.

Kolejną osobliwością jest sposób poruszania się. NiGHTS znany jest z tego, że przez cały czas lata sobie w przestworzach, więc naturalnym wnioskiem jest stwierdzenie, iż w Journey of Dreams powinno znaleźć się coś na wzór free roamingu. Niestety – nic z tych rzeczy. Sonic Team ułożył sztywne trasy, od których nie ma odstępstw. Nici więc z szukania skrótów, zwiedzania, bądź też oglądania krain zlotu ptaka. Tylko i wyłącznie przód, tył, góra i dół. A szkoda, bo w moim odczuciu latający bohater daje twórcom bardzo duże pole do popisu nawet w przypadku plansz z limitem czasowym. Tunele, skocznie, skróty, dziury, zaułki i wszelkiego typu wariacje, pozwalające dramatycznie skrócić lub wydłużyć okres zajmujący przejście danej areny z całą pewnością dawałyby sporo zabawy. A tak, jesteśmy tego pozbawieni i zdani na łaskę kompletnej liniowości.

Warto też wspomnieć, iż nadchodzący zimą NiGHTS nie jest jedną z tych gier, polegających na eksterminacji ton przeciwników zasiedlających całe levele od dna, aż po brzegi. Tutaj konieczność walki została ograniczona praktycznie do minimum. Ważne jest to, by jak najszybciej daną rundę przejść, a nie by odesłać na „tamten świat” jak najwięcej koszmarów. W celu dokonania tego pierwszego należy przelatywać przez duże pierścienie i zbierać sfery, by móc tymczasowo, w ramach bonusu, osiągnąć większą prędkość. Każda plansza będzie przeznaczona do trzykrotnego oblecenia (jak w racerach!), a kolejne okrążenia będą się od siebie nieco różnić. Mimo to, nie daje to nawet namiastki swobody, która w Journey of Dreams mogłaby sprawdzić się wyśmienicie.

Pinboss

Kolejny dziwny boss

Prawdziwie interesujące potyczki pojawiają się dopiero wraz z nadejściem bossów. Tutaj chylę czoła przed Sonic Team, bo zamiast tradycyjnej metody „nawalaj póki nie padnie” wybrali zmuszanie graczy do nieco większego wysiłku. Żeby załatwić kolejnych szefów będzie trzeba najpierw wymyślić sposób by tego dokonać, a później skutecznie wprowadzić go w życie, co wcale nie musi okazać się przedsięwzięciem łatwym.

Do tej pory dane nam było zobaczyć walkę tylko z jednym szefem, ale pomysł na jej rozwiązanie był świetny. Wielka błazno-kula czekała na „Nocnika” w imponującym, wysokim labiryncie. Zadaniem gracza było nie ciągłe bicie Szefa, a przepychanie go przez labirynt, aż na sam szczyt konstrukcji, by w końcu móc zepchnąć go z dachu. Prezentowało się to naprawdę fajnie i mam nadzieję, iż ludzie zatrudnieni w ST zdołają wycisnąć z boss-battles jak najwięcej, w myśl hasła – inwencja i kreatywność przede wszystkim!

Jeż? Nie, błazen

Oglądając screeny i trailery z Księżyca dałoby się odgadnąć jaka ekipa stoi za produkcją tej pozycji. Podobieństwa do Sonica natychmiast rzucają się w oczy i po prostu nie sposób nie zwrócić na nie uwagi. W zasadzie Journey of Dreams pod względem designu to po prostu niebieski jeż z lekką domieszką Disneya. Nie będąc wielkim fanem ani jednego, ani drugiego daleki jestem od piania z zachwytu, ale prezentuje się to całkiem znośnie. Jest bardzo kolorowo i efektownie. Przy tym wewnętrzny team Błękitnych nie zapomniał o różnorodności. Już na pierwszy rzut oka można z łatwością ocenić, czy znajdujemy się w Nightmare, czy raczej jednak na terenie Nightopii.

Ktoś rozsypał żelki

Co do udźwiękowienia, to mam dość mieszane uczucia. Oczywiście nie można go oceniać po trailerach, ale jednak kilka utworów godnych odnotowania się przez nie przewinęło. We fragmentach renderowanych (ślicznych!) muzyka wypada nieźle. Wolne, klimatyczne utwory dobrze komponują się z otoczeniem i budują lekką, sympatyczną atmosferę. Gorzej jest ze sferą audio w trakcie zabawy. Te pikania, bzyczenia i buczenia oraz jakieś słabe pobrzdękiwania raczej nie zadowolą melomanów. Wątpię nawet, czy w przypadku uszu przeciętnych graczy spotka te utwory coś innego niż wpadnięcie jedną małżowiną, a wypadnięcie drugą.

Godny następca?

Ci, którzy dziesięć lat temu z niewielkim okładem rozkoszowali się NiGHTS Into Dreams na Saturna z pewnością przez ten czas nie odmłodnieli i efekt pracy Sonic Team może nie dać im aż tyle radości, co jego sporo starszy brat. Mimo to, Journey of Dreams ma dość duży potencjał. Co prawda odbierając graczom możliwość swobodnego poruszania się, Błękitni trochę go marnują, ale miejmy nadzieję, że na tym ich grzechy się skończą. Bo to, czy NiGHTS na Wii będzie podróżą snów, czy podróżą senną właśnie od nich zależy.

[Głosów:0    Średnia:0/5]

2 KOMENTARZE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here